Zawiera elementy szwedzkie
Był sobie kiedyś taki film (a właściwie ciągle jest i będzie, chyba, że kiedyś wybuchnie jakaś bomba F, która unicestwi cały dotychczasowy dorobek kinematografii na Ziemi) pt. "Historie kuchenne". Obraz traktował o przyjaźni, jaka nawiązała się między pewnym norweskim wieśniakiem, a pewnym szwedzkim mieszczuchem, który przybył do domu rzeczonego wieśniaka celem obserwowania jego nawyków kuchennych. Eksperyment ten miał dokonać przełomu w dziedzinie ergonomii, a dokonał w psychologii, ale ja nie o tym.
Ostatnio sama zaczęłam studiować swoje zwyczaje kuchennie. Oszacowałam z grubsza ilość kurew padających z moich słodkich usteczek podczas gotowania, podzieliłam przez moją ogólną niechęć do kucharzenia jako takiego, pomnożyłam przez odsetek paskudnego żarcia dostępnego w tutejszych sklepach i barach, dodałam liczbę oparzeń i zacięć, jakich doznałam w wyniku prac w kuchni i wyszło co następuje: muszę coś zrobić z tą nieszczęsną oazą kobiecości. Fakt, że jest mała i właściwie nie jest kuchnią, a aneksem kuchennym, nie pomaga mi wcale, ale co to dla nas, harcerzy (którzy na dodatek mają Ikeę w mieście i łeb na karku).
W sobotę rano, pełna zapału i żądzy czystości, zabrałam się do roboty:
Czekało mnie niełatwe zadanie - brudne naczynia i pudła na lunch z całego tygodnia, blachy do pieczenia, brudny i przypchany zlew, grill elektryczny, na którym smażyłam steki kilka dni wcześniej, a na to wszystko trochę mało przestrzeni operacyjnej.
Znowu było opróżnianie, mycie, selekcja i chowanie wszystkiego z powrotem. Przy okazji trochę przeorganizowałam przyprawy i lepiej wykorzystałam przestrzeń w okolicach kuchenki. Jak wiadomo, wynajmuję mieszkanie, więc nie mogę sobie samowolnie wbijać gwoździ ani wwiercać kołków, ale na szczęście mamy nad blatem kafelki, więc poratowałam się wynalazkami na przyssawki. Przyprawy w słoiczkach wylądowały na półce koło kuchenki (Przytulanka przetestował dziś rano podczas przygotowywania śniadania, super rzecz), a wszelkie łopatki i łychy - tuż nad kuchenką. Nie wiem jeszcze, jak ten system będzie działał na dłuższą metę, ale na razie jest git.
A przy okazji robienia porządku w przyprawach (podzieliłam na: sosy/zupy/galaretki/budynie instant, przyprawy w torebkach dziewicze i przyprawy w torebkach napoczęte) znalazłam coś ciekawego :D
Oczywiście po uporaniu się z szafkami przyszedł czas na szorowanie blatów i kuchenki, nic skomplikowanego. Potem zrobienie porządku na regale na kółkach (wiedzieliście, że mam takie specjalne woreczki do przechowywania żywności w zamrażarce, 3 rodzaje folii spożywczej, 2 rodzaje woreczków śniadaniowych i zapas worków na śmieci tak wielki, że mogę posprzątać centrum Dublina po Św. Patryku? ja też nie wiedziałam :D) i... musiałam wybyć na celtyckie harce.
Dzisiaj dokonałam ostatniego pociągnięcia pędzla w moim pejzażu Kuchni Idealnej - wybrałam się do IKEA i zakupiłam parę pudeł, żeby to, co pofrunęło pod sufit, było ładnie zapakowane i opisane jak należy. Voila:
Te cholerstwa sprzedaje się rozłożone i musiałam takie wielkie płachty taszczyć przez pół centrum, ale warto było. Kot miał sporą uciechę i jestem teraz tak zorganizowana, że Ikea mogłaby mi dać jakiś medal
.
Bój był to straszny i na domiar złego w kuchni znowu jest lekki burdel, bo w międzyczasie ugotowałam obiad, ale teraz wystarczy pozmywać, żeby znowu żyć jak w skandynawskim śnie. Wciąż w bojowym nastroju, planuję w najbliższym czasie zabranie się ostro za moją szafę, a konkretnie za nieprawdopodobne ilości torebek. Mam też nowy system przechowywania biżu, ale o tym w następnym odcinku...
Jak myślicie, czy mam szansę na sesję zdjęciową w "M jak mieszkanie"? :D
Był sobie kiedyś taki film (a właściwie ciągle jest i będzie, chyba, że kiedyś wybuchnie jakaś bomba F, która unicestwi cały dotychczasowy dorobek kinematografii na Ziemi) pt. "Historie kuchenne". Obraz traktował o przyjaźni, jaka nawiązała się między pewnym norweskim wieśniakiem, a pewnym szwedzkim mieszczuchem, który przybył do domu rzeczonego wieśniaka celem obserwowania jego nawyków kuchennych. Eksperyment ten miał dokonać przełomu w dziedzinie ergonomii, a dokonał w psychologii, ale ja nie o tym.
Ostatnio sama zaczęłam studiować swoje zwyczaje kuchennie. Oszacowałam z grubsza ilość kurew padających z moich słodkich usteczek podczas gotowania, podzieliłam przez moją ogólną niechęć do kucharzenia jako takiego, pomnożyłam przez odsetek paskudnego żarcia dostępnego w tutejszych sklepach i barach, dodałam liczbę oparzeń i zacięć, jakich doznałam w wyniku prac w kuchni i wyszło co następuje: muszę coś zrobić z tą nieszczęsną oazą kobiecości. Fakt, że jest mała i właściwie nie jest kuchnią, a aneksem kuchennym, nie pomaga mi wcale, ale co to dla nas, harcerzy (którzy na dodatek mają Ikeę w mieście i łeb na karku).
W sobotę rano, pełna zapału i żądzy czystości, zabrałam się do roboty:
Czekało mnie niełatwe zadanie - brudne naczynia i pudła na lunch z całego tygodnia, blachy do pieczenia, brudny i przypchany zlew, grill elektryczny, na którym smażyłam steki kilka dni wcześniej, a na to wszystko trochę mało przestrzeni operacyjnej.
Jako, żem geek i nudziara, od lat mam ten sam, schematyczny do bólu sposób na górę brudnych garów: zaczynam od opróżnienia zlewu i posegregowania wszystkiego - sztućce osobno, kubki osobno, talerze razem itp.
I tu zawieszka strategiczna. W styczniowym Psychologies wyczytałam, że aby odnieść sukces w życiu, muszę wywrócić swoje myślenie do góry nogami (nie, żeby moje myślenie miało jak dotąd ręce czy nogi, co najwyżej kółka, żeby szybciej spierdzielać), więc dokonałam pewnych zmian w strategii. Z reguły zaczynam od mycia naczyń i na tym z grubsza kończę, bo osączarka i okolice zlewu są zawalone, więc nie mam miejsca ani siły na dalsze działania. Tym razem zaczęłam od mycia zlewu i okolic, póki horyzont czysty. Potem, umyłam większe gabarytowo rzeczy, tj. blachy do pieczenia i grilla. Od razu zrobiło się przestronniej i mogłam już bez przeszkód umyć talerze, kubki i pudełka.
Po zmywaniu (wieloetapowym, bo osączarka mała, chyba pierwszy raz w życiu wycierałam talerze krótko po odłożeniu na osączarkę, żeby było miejsce na kolejną porcję towaru do osuszenia; był to długi i bolesny proces, przy którym walka ze smokiem to niedzielny spacerek) zabrałam się za reorganizację tego i owego. Grill powędrował do swojego pudełka, toster pofrunął pod sufit, a potem wzięłam się za szafki. Musiałam je opróżnić i nieco umyć, a potem wszystko ładnie poukładać (jak rodzice Amélie Poulain :D)
Szafka z herbatami/kawami/napojami instant i kubkami
Po zmywaniu (wieloetapowym, bo osączarka mała, chyba pierwszy raz w życiu wycierałam talerze krótko po odłożeniu na osączarkę, żeby było miejsce na kolejną porcję towaru do osuszenia; był to długi i bolesny proces, przy którym walka ze smokiem to niedzielny spacerek) zabrałam się za reorganizację tego i owego. Grill powędrował do swojego pudełka, toster pofrunął pod sufit, a potem wzięłam się za szafki. Musiałam je opróżnić i nieco umyć, a potem wszystko ładnie poukładać (jak rodzice Amélie Poulain :D)
Szafka z herbatami/kawami/napojami instant i kubkami
Niedawno przebywał pod moim dachem pod naszą nieobecność pewien Anglik. Nawet on był pod wrażeniem naszej herbacianej kolekcji. To się nazywa uznanie na Śląsku. |
Okazało się, że mamy sporo herbatek, których pudełka nie zostały nawet rozdziewiczone i nie zanosi się, żeby w najbliższym czasie się to zmieniło, więc te nietknięte opakowania pofrunęły pod sufit. Ich los spotkał też niektóre kubki i filiżanki, bo w końcu herbaciarni nie prowadzimy, żeby tyle tego mieć. Od razu zrobiło się więcej miejsca, np. na nowe kieliszki do wina, których musiem pociebować, bo mam tylko 2 i to na dodatek różne.
Potem przyszła kolej na szafkę z suchym żarciem i przyprawami:
Potem przyszła kolej na szafkę z suchym żarciem i przyprawami:
Znowu było opróżnianie, mycie, selekcja i chowanie wszystkiego z powrotem. Przy okazji trochę przeorganizowałam przyprawy i lepiej wykorzystałam przestrzeń w okolicach kuchenki. Jak wiadomo, wynajmuję mieszkanie, więc nie mogę sobie samowolnie wbijać gwoździ ani wwiercać kołków, ale na szczęście mamy nad blatem kafelki, więc poratowałam się wynalazkami na przyssawki. Przyprawy w słoiczkach wylądowały na półce koło kuchenki (Przytulanka przetestował dziś rano podczas przygotowywania śniadania, super rzecz), a wszelkie łopatki i łychy - tuż nad kuchenką. Nie wiem jeszcze, jak ten system będzie działał na dłuższą metę, ale na razie jest git.
A przy okazji robienia porządku w przyprawach (podzieliłam na: sosy/zupy/galaretki/budynie instant, przyprawy w torebkach dziewicze i przyprawy w torebkach napoczęte) znalazłam coś ciekawego :D
Oczywiście po uporaniu się z szafkami przyszedł czas na szorowanie blatów i kuchenki, nic skomplikowanego. Potem zrobienie porządku na regale na kółkach (wiedzieliście, że mam takie specjalne woreczki do przechowywania żywności w zamrażarce, 3 rodzaje folii spożywczej, 2 rodzaje woreczków śniadaniowych i zapas worków na śmieci tak wielki, że mogę posprzątać centrum Dublina po Św. Patryku? ja też nie wiedziałam :D) i... musiałam wybyć na celtyckie harce.
Dzisiaj dokonałam ostatniego pociągnięcia pędzla w moim pejzażu Kuchni Idealnej - wybrałam się do IKEA i zakupiłam parę pudeł, żeby to, co pofrunęło pod sufit, było ładnie zapakowane i opisane jak należy. Voila:
Te cholerstwa sprzedaje się rozłożone i musiałam takie wielkie płachty taszczyć przez pół centrum, ale warto było. Kot miał sporą uciechę i jestem teraz tak zorganizowana, że Ikea mogłaby mi dać jakiś medal
.
Bój był to straszny i na domiar złego w kuchni znowu jest lekki burdel, bo w międzyczasie ugotowałam obiad, ale teraz wystarczy pozmywać, żeby znowu żyć jak w skandynawskim śnie. Wciąż w bojowym nastroju, planuję w najbliższym czasie zabranie się ostro za moją szafę, a konkretnie za nieprawdopodobne ilości torebek. Mam też nowy system przechowywania biżu, ale o tym w następnym odcinku...
Jak myślicie, czy mam szansę na sesję zdjęciową w "M jak mieszkanie"? :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz