poniedziałek, 14 listopada 2016

Tydzień Dzika z Lasu

Nie umierasz? Nie przeszkadzaj.

Jak już wspominałam w poprzednich notkach, w tym tygodniu wypadło mi trochę się rozchorować. Zatoki wypełniły mi się czymś okropnym, przygłuchłam, kręciło (i nadal kręci) mi się w głowie - same przyjemności. Cały tydzień nie wychodziłam z domu. W poniedziałek było do tego stopnia źle, że musiałam wziąć prawdziwe chorobowe (na ogół po prostu pracuję z domu; oczywiście to nadal nie satysfakcjonuje niektórych fagasów, ale nie marnujmy na nich słów) i wybrać się do lekarza. Od wtorku już jakoś tam pracowałam, ale bez szału, bo jednak ciężko mi się było skupić, a dodatek niektóre sprawy służbowe tak się pokomplikowały, że opadało mi wszystko.
Zasadniczo w pewnym momencie było tyle regresji wszędzie, że mój wysiłek ograniczał się do uruchamiania testów Selenium, żeby zobaczyć, co TYM RAZEM nie działa. Wybierz teścik w Eclipse, prawoklik, run as, JUnit Test, patrz jak webDriver klika za ciebie. Fascynujące. (Jenkins postanowił pokazać mi środkowy palec, true story)

Wypatrzyłam oglądając Red Dwarf. Tak bardzo użyteczne w tym tygodniu.

I wtedy z moim mózgiem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Kiedy odpoczął od tak stresujących czynności jak poranny pośpiech (jestem rannym ptaszkiem, ale spieszyć się nie lubię; budzę się o świcie po to, żeby pluć i łapać aż do godziny okurwaokurwajużjestemspóźniona), wychodzenie z domu, chodzenie do biura, rozmawianie z ludźmi, a przede wszystkim martwienie się, czy zdążę na autobus do pracy (gnojek powinien odjeżdżać o 8:15, ale często rusza wcześniej; codziennie ten dreszczyk emocji, czy Dublin Bus ma akurat kaprys stosować się do rozkładu czy nie, ach, ach), kiedy więc Mózg Mój przestał się martwić o te wszystkie duperele... eksplodował kreatywnością i ochotą na rewolucje.


Jak to ładnie ujęła niezwykle utalentowana Agnieszka, kiedy mózg ma choć chwilę wolnego, zaczyna knuć. W związku z tym uknułam tyle pomysłów na notki blogowe i GIMPienie, że musiałam wyciągnąć notes i to zapisać/narysować, bo nie miałam czasu wszystkiego wprowadzić w życie  w czasie rzeczywistym (wiecie, nadal musiałam wyrabiać PeKaB, a poza tym rysowanie/montowanie czegokolwiek graficznego zajmuje mi więcej czasu niż powinno, bo nie mam wprawy). Poprzerabiałam mnóstwo starej biżuterii na coś ciekawszego lub solidniejszego, na fali nowych pomysłów poczyniłam też parę zakupów online (np. sprzączki, żeby przerobić jedną torbę, więcej posrebrzanych zapięć, włóczkę dzianinową...).

Lubię tworzyć, najchętniej totalne pierdoły. Sprośne wierszyki, płaskie dowcipy, improwizacje kulinarne, fotomontaże, memy, blogasek (tak, ten, którego teraz czytacie). Tworzenie robi mi dobrze w mózg i emocje. Jak ładnie tłumaczy pewien koreański pisarz, każdy powinien iść i uprawiać sztukę, teraz, zaraz.


Tak, wiem, TED nie jest najlepszym źródłem informacji i jest pełen pseudointelektualnego bełkotu (jeden z ulubionych tematów mojego przyjaciela Jasona, który umie w tego typu analizy lepiej niż ja, odsyłam więc do jego bloga; zasadniczo się z nim zgadzam). Ale TO przemówienie jest naprawdę sensowne. Było nie było, pisarz i nauczyciel twórczego pisania ma jakieś pojęcie o tworzeniu, nie?

Hanka Mostowiak może do mnie przyjechać.
A nie, zaraz, nie może. Bo nie żyje.

Nie tylko oddawałam się byciu ahtystą, zaprowadziłam również sporo zmian w domu. Wczoraj zrobiłam wielkie odkurzanie sypialni i łazienki, połączone z odgrzybianiem okna. Dziś wyrzuciłam wszystkie kartony zalegające w salonie, które służyły kotom za małpi gaj i zamówiłam porządny koci drapak. Ugotowałam bardzo fajną potrawkę z baraniny i warzyw. Przytaszczyłam również do domu parę sprzętów pozostawionych przy śmietnikach. Dzięki marnotrawstwu moich sąsiadów mam darmowe biurko, krzesło, pudło do przechowywania czegośtam i wieszak na ręczniki. Aktualnie piszę do was z mojej nowej stacji dowodzenia.

Teraz mam gitary, kolorowanki i kredki na wyciągnięcie ręki.
Nawiasem mówiąc, dodatkowy monitor też jest z odzysku, a konkretnie to z pracowego demobilu. Kosztował mnie tylko tyle, co konwerter VGA->HDMI i wysiłek związany z doniesieniem tego cholerstwa do domu.
Wyciągnęłam też wreszcie zimowe ubrania (głównie piękne sukienki z BiuBiu). Lubię ten moment w roku, to jak dostawa nowych ciuchów bez robienia zakupów (tak, wiem, iluzoryczne to, ale i tak jest mała radość, bo o wielu z tych sztuk garderoby zapominam przez te szalone cztery cieplejsze miesiące).

Ten tydzień był fajny i szkoda mi wracać do "normalnego" życia. Mam nadzieję, że kreatywny duch mnie nie opuści i wytrwam w postanowieniu codziennego pisania dla was. Mimo, że w środę robię podobno jakieś szkolenie i jutro czeka mnie mój najulubieńszy rytuał zwany sprint planning, a we wtorek idę do laryngologa z nadzieją, że może tym razem nie będzie się zachowywała, jakby miała mnie w D4, bo te zawroty głowy to jednak nieprzyjemny stan.

Miłego tygodnia wszystkim!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz