Jeżeli Margot idzie do filharmonii, to wiedz, że coś się dzieje.
Jak często wspominam na łamach niniejszego bloga, lubię udowadniać sobie, że jeszcze nie jestem do końca zrobociała przez korpoharówę i napawam się kulturą. Jak to przetrzebione grono koleżków Gombrowicza, co w 1943 zbierało się na samym dnie faktu dokonanego, usiłując nadal być artystami, pisarzami i myślicielami...
Tak więc, żeby nadążać za życiem kulturalnym, zasubskrybowałam sobie newsletter National Concert Hall. Zrobiłam to po koncercie Marizy, bo wtedy to właśnie odkryłam, że muzyczna oferta Dublina to nie tylko puby z muzyką tradycyjną i grajkowie na Grafton St./Temple Bar/Henry St. podobni głównemu bohaterowi filmu pt. "Once". W sumie to nie myliłam się aż tak bardzo, bo to, co NCH oferuje mi w swoich mailach rzadko mnie interesuje, ale niespełna 2 tygodnie temu aż poderwałam się z krzesła (nie wiem po co, bo bilety bukuje się online, więc siedząc na czterech literach, co stwierdziwszy natychmiast usiadłam z powrotem), albowiem zostałam powiadomiona, że do naszego kochanego małego Duplinka zawita Nigel Kennedy z zespołem The Kroke Band, aby w formie żywej i mało przewidywalnej przedstawić wydany już kawałek czasu temu fantastyczny album pt. "East meets east".
Album jest z gatunku tych, do których trzeba dojrzeć. Pamiętam, że kiedy wyszedł, było o nim dość głośno, więc ś... pożyczyłam sobie i przesłuchałam, totalnie nieprzekonana do jego zawartości. Niektóre kawałki były mi już znane, ale wykonywane inaczej niż w wersjach, do których byłam przyzwyczajona, pozostałych utworów nie znałam, więc mój wewnętrzny inż. Mamoń był na nie. Ale jakże to tak - takie wydarzenie artystyczne, a ja nie? Lubię sobie udowadniać, że jednak nie jestem chamem i prostakiem, więc przesłuchałam jeszcze parę razy, i zakochałam się. Fantastyczna, świeża, rześka, chwilami nostalgiczna jak długo leżakowane wino i powolne dogasanie letniego wieczoru. Cygańska dusza, żydowski przytup i słowiańskie "iiiihaaa!". Mój ulubiony kawałek to ostatni utwór pt. "Kukush".
Tak więc, pobiegłam dziś wieczorem do NCH. Deszcz, wcześniej z pracy, trzeba było się przebrać, ale czego się nie robi dla muzyki. Nieważne, że maszyna do biletów nie chce czytać mojej karty MasterCard (moja polska karta niedobra, faszyści bankowi cholerni; przez ten głupi automat rozpoczęłam wieczór w filharmonii siarczystym "fuck you", true story), że tłok, że miejsce niewygodne. Muzyki da się słuchać w każdych warunkach.
Cóż mogę powiedzieć - koncerty był wspaniały. Nie tylko sama postać Nigela Kennedy, który jest absolutnie szalony (a jak ubrany - kloszard, nie przymierzając, nawet fryzura jak ze squatu), ale też niesamowita klasa krakowskich muzyków. Nie tylko skomponowali ok. połowy utworów, ale też grali jak zawodowcy i nawet dośpiewywali, kiedy było trzeba. Wszystko z wielką pasją, luzem i istotnym wkładem pierwiastka Dusza. Aż trochę szkoda takiego żywiołu na filharmonię, bo chciałoby się potańczyć, poskakać i pokrzyczeć, a tu wielka sala, twarde siedzenia i balkony.
Mimo, że melodie były skoczne, Nigel Kennedy opowiadał zabawne historie i nie dało się smucić, pod koniec wieczoru opanowała mnie lekka nostalgia. Nie z powodu bardziej rzewnych nut, ceny biletu, deszczu czy świadomości, że jutro się nie dobudzę, bo wrócę późno do domu, a muszę koniecznie to wszystko jeszcze opisać na blogu.
Zaczęłam sobie myśleć o wszystkich wspaniałych koncertach, na jakich byłam w życiu, o tych wzruszeniach, utracie słuchu, jedności z wszystkimi tymi ludźmi, z którymi nie masz i nie chcesz mieć nic wspólnego, ale na ten jeden wieczór łączy was miłośc do muzyki. Każdy z tych koncertów był wyjątkowy, trwał chwilę wobec wieczności (czy nawet mojego jej kawałka, który już taki mały nie jest), żadnego z nich nie da się przeżyć raz jeszcze. Możesz zrobić zdjęcia, opisać swoje uczucia w pamiętniku lub na blogu, kupić CD lub DVD z zapisem koncertu (mam materiał z koncertu Jarre'a w Gdańsku, ale nie oddaje on w żaden sposób tego, co przeżyłam, po prostu miła pamiątka na obraz i podobieństwo długopisu z ciupagą jako wspomnienia piękna Tatr), ale ta chwila już nigdy nie wróci.
Celebruj tę chwilę, póki jest przy tobie.
Nie wyrobiłam jeszcze minimum lansu na notkę, już się prostuję.
W ramach celebrowania wyjątkowej chwili, nie omieszkałam ubrać się sposobnie do okazyji. Voila:
Jak często wspominam na łamach niniejszego bloga, lubię udowadniać sobie, że jeszcze nie jestem do końca zrobociała przez korpoharówę i napawam się kulturą. Jak to przetrzebione grono koleżków Gombrowicza, co w 1943 zbierało się na samym dnie faktu dokonanego, usiłując nadal być artystami, pisarzami i myślicielami...
Tak więc, żeby nadążać za życiem kulturalnym, zasubskrybowałam sobie newsletter National Concert Hall. Zrobiłam to po koncercie Marizy, bo wtedy to właśnie odkryłam, że muzyczna oferta Dublina to nie tylko puby z muzyką tradycyjną i grajkowie na Grafton St./Temple Bar/Henry St. podobni głównemu bohaterowi filmu pt. "Once". W sumie to nie myliłam się aż tak bardzo, bo to, co NCH oferuje mi w swoich mailach rzadko mnie interesuje, ale niespełna 2 tygodnie temu aż poderwałam się z krzesła (nie wiem po co, bo bilety bukuje się online, więc siedząc na czterech literach, co stwierdziwszy natychmiast usiadłam z powrotem), albowiem zostałam powiadomiona, że do naszego kochanego małego Duplinka zawita Nigel Kennedy z zespołem The Kroke Band, aby w formie żywej i mało przewidywalnej przedstawić wydany już kawałek czasu temu fantastyczny album pt. "East meets east".
Album jest z gatunku tych, do których trzeba dojrzeć. Pamiętam, że kiedy wyszedł, było o nim dość głośno, więc ś... pożyczyłam sobie i przesłuchałam, totalnie nieprzekonana do jego zawartości. Niektóre kawałki były mi już znane, ale wykonywane inaczej niż w wersjach, do których byłam przyzwyczajona, pozostałych utworów nie znałam, więc mój wewnętrzny inż. Mamoń był na nie. Ale jakże to tak - takie wydarzenie artystyczne, a ja nie? Lubię sobie udowadniać, że jednak nie jestem chamem i prostakiem, więc przesłuchałam jeszcze parę razy, i zakochałam się. Fantastyczna, świeża, rześka, chwilami nostalgiczna jak długo leżakowane wino i powolne dogasanie letniego wieczoru. Cygańska dusza, żydowski przytup i słowiańskie "iiiihaaa!". Mój ulubiony kawałek to ostatni utwór pt. "Kukush".
Tak więc, pobiegłam dziś wieczorem do NCH. Deszcz, wcześniej z pracy, trzeba było się przebrać, ale czego się nie robi dla muzyki. Nieważne, że maszyna do biletów nie chce czytać mojej karty MasterCard (moja polska karta niedobra, faszyści bankowi cholerni; przez ten głupi automat rozpoczęłam wieczór w filharmonii siarczystym "fuck you", true story), że tłok, że miejsce niewygodne. Muzyki da się słuchać w każdych warunkach.
Cóż mogę powiedzieć - koncerty był wspaniały. Nie tylko sama postać Nigela Kennedy, który jest absolutnie szalony (a jak ubrany - kloszard, nie przymierzając, nawet fryzura jak ze squatu), ale też niesamowita klasa krakowskich muzyków. Nie tylko skomponowali ok. połowy utworów, ale też grali jak zawodowcy i nawet dośpiewywali, kiedy było trzeba. Wszystko z wielką pasją, luzem i istotnym wkładem pierwiastka Dusza. Aż trochę szkoda takiego żywiołu na filharmonię, bo chciałoby się potańczyć, poskakać i pokrzyczeć, a tu wielka sala, twarde siedzenia i balkony.
Mimo, że melodie były skoczne, Nigel Kennedy opowiadał zabawne historie i nie dało się smucić, pod koniec wieczoru opanowała mnie lekka nostalgia. Nie z powodu bardziej rzewnych nut, ceny biletu, deszczu czy świadomości, że jutro się nie dobudzę, bo wrócę późno do domu, a muszę koniecznie to wszystko jeszcze opisać na blogu.
Zaczęłam sobie myśleć o wszystkich wspaniałych koncertach, na jakich byłam w życiu, o tych wzruszeniach, utracie słuchu, jedności z wszystkimi tymi ludźmi, z którymi nie masz i nie chcesz mieć nic wspólnego, ale na ten jeden wieczór łączy was miłośc do muzyki. Każdy z tych koncertów był wyjątkowy, trwał chwilę wobec wieczności (czy nawet mojego jej kawałka, który już taki mały nie jest), żadnego z nich nie da się przeżyć raz jeszcze. Możesz zrobić zdjęcia, opisać swoje uczucia w pamiętniku lub na blogu, kupić CD lub DVD z zapisem koncertu (mam materiał z koncertu Jarre'a w Gdańsku, ale nie oddaje on w żaden sposób tego, co przeżyłam, po prostu miła pamiątka na obraz i podobieństwo długopisu z ciupagą jako wspomnienia piękna Tatr), ale ta chwila już nigdy nie wróci.
Celebruj tę chwilę, póki jest przy tobie.
Nie wyrobiłam jeszcze minimum lansu na notkę, już się prostuję.
W ramach celebrowania wyjątkowej chwili, nie omieszkałam ubrać się sposobnie do okazyji. Voila:
Time 4 time genialne :)
OdpowiedzUsuń