sobota, 9 lipca 2011

Faaabulous

Sobota w (ekhem) wielkim mieście

Niejednokrotnie już o tym wspominałam, ale jeszcze raz z pewnością nie zaszkodzi: jestem koszmarnym leniem w sferze fizycznej. Nic tak mnie nie cieszy jak możliwość leżenia/siedzenia i nie ruszania się. Nie oznacza to, że nic nie robię, bo przecież w tym czasie albo klecę biżu, albo czytam, albo wymyślam niestworzone historie nt swojej zajebistości na łamach bloga, a czasem po prostu siedzem i dumiem. Tak czy siak, dupa nie przyjmuje tych argumentów do wiadomości i jak rosła, tak rośnie. 

Postanowiłam więc walczyć ze sobą i tak oto nie tylko zaczęłam robić program "200 brzuszków" i w ogóle ćwiczyć wieczorami, to jeszcze dziś w końcu zebrałam się w sobie i mimo ogromnej pokusy, by spędzić dzień na balkonie z koteczkiem, pijąc colę zero i czytając funkiel nówka nieśmigany numer Psychologies, wybyłam na miasto.


A koteczek musiał spędzić dzień w zamknięciu, biedactwo. Miejscowa populacja wróbli na pewno niebawem wyprze nas z terenu.


Głównym powodem wyprawy była pierwsza pomoc fryzjerska. Miałam już koszmarne odrosty i fryz bez kształtu, ale ciągle nie mogłam się zmotywować do działania. Udałam się tam gdzie zwykle (fryzjer w GPO Arcade, polecam). Przy okazji naszła mnie myśl, że bardzo cenię sobie kreatywność. Koloryzuję się w tym salonie czwarty raz, za każdym razem inny fryzjer i każdy ma nieco inny pomysł na wyczarowanie tęczy na moim szanownym łbie. Pani, która zajęła się mną dzisiaj, zamiast zaaplikować mi tony dla kolejarzy (czyli takie miedziane), poszła w stronę malinową i teraz wyglądam jak postać z anime. Hell yeah.



Po pokolorowaniu łba, żeby być jeszcze bardziej fabulous, poszłam na shopping (nie, nie zakupy, nie bądźcie wieśniakami). Przystanek pierwszy - kafeteria w Debenhams:



I nawet sobie nie wyobrażacie, jak mnie kusiło, żeby wrzucić to od razu na fejsa. Telefony z dostępem do fb i aparatem to zuo.


Przystanek drugi - dział z odzieżą damską i zakup dżinsów, w których NIE wygladam jak hipster.

Przystanki kolejne - sklepy z ciuchami, na widok których miałam ochotę krzyczeć "whyyyy?" (tak, wiem, że "for money").

Przystanek przedostatni - Oaza Tandety, Świątynia Konsumpcji, Raj Taniochy, czyli Penneys i 3 pary okularów przeciwsłonecznych za grosze (bo starsze okazy z mojej kolekcji się ostatnio masowo zaczęły psuć, zresztą, zważywszy, że to własnie w Penneys je kupiłam, byłabym wręcz rozczarowana, gdyby wytrwały tyle czasu; a tak, wszechświat nadal trzyma się tych samych reguł).

Przystanek ostatni - zakupy spożywcze (i nie, nie powiem wam, co kupiłam, bo nawet dla mnie pieprzenie głupot ma swoje granice :P).

I teraz z czystym sumieniem mogę zalec w wyrze, oglądać głupie, babskie filmy, pić colę zero i robić nic. Takie teraz niestety czasy, że nawet na lenistwo trzeba sobie zasłużyć.

Miłego weekendu, drodzy fucktowicze!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz