Jak już wspomniałam, zabrałam się ostatnio ostro za siebie i codziennie ćwiczę. Wczoraj wybrałam się do mojej potowni (która o tej porze roku jeszcze bardziej przypomina o tym, jak niewiele sie różnimy od zwierząt w kwestii zapachu... ugh) celem poruszania się nieco, bo ileż można pocić się w domu.
Dodam, celem wyjaśnienia, że znalazłam sobie ostatnio zajebistą opcję wakacyjną i marzy mi się również powtórka z wyprawy w Tatry, więc muszę ostro popracować nad kondycją, żeby w następne lato wyzwaniu podołać. Jako, że najbliższe górki są niezbyt blisko, postanowiłam zacząć od bieżni ze zmiennym kątem nachylenia taśmociągu. Odkryłam tę opcję całkiem niedawno, zupełnie przypadkiem (bo w ogóle ktoś, kto maszeruje na bieżni to w moim klubie raczej rzadkość) i jaram się tym okrutnie. Tak więc, trening rozpoczęty.
Moja siłka, poza szatnią, jacuzzi, sauną i basenem tak walącym chlorem, że stary, dobry szczeciński WDS się chowa, ma na wyposażeniu takie małe telewizorki, żeby w trakcie rozwijania muskultatury człek mógł rozwijać swoje zainteresowania i wiedzę o świecie. Z reguły gardziłam takimi wynalazkami i ćwiczyłam wyposażona w empetrójnik z audiobookiem (przesłuchałam na siłowni cały trzeci tom sagi o Wiedźminie, true story), żywiąc przeświadczenie, że fitness fitnessem, ale inteligęntem trzeba pozostać choćby nie wiem co. Tyle, że mój HTC jest za wielki, walkmana nie chciało mi się ładować i dołóżcie jeszcze jakieś tam wymówki, żeby tym dwóm nie było smutno, dość, że tym razem wzięłam jeno słuchawki i postanowiłam przeprać sobie mózg TV.
Telewizję oglądam raz na ruski rok. Nie mam telewizora od ładnych paru lat i nie chcę mieć. Cenię sobie tę strategię, bo dzięki temu mój mózg więcej pracuje i mniej się wqrwiam na ten świat. Tak, argument o złodzieju czasu może odpada, bo surfowanie po sieci pożera dużo więcej cennych, wolnych od korpoharówy godzin, ale przynajmniej usprawnia mój system nerwowy (polecam ostatnie badania nad chorobą Alzheimera). Nie jestem nawet w stanie długo telewizji oglądać, bo szybko tracę cierpliwość - z serialami jestem nie w temacie, wiadomości wolę czytać, reklamy wywołują u mnie żądzę mordu - więc kiedy wczoraj przyssałam się do pudła dla mas, przerzucałam kanały dość długo zanim natrafiłam na coś godnego uwagi.
Godna uwagi okazała się... francuska telewizja. Nie wiem jak, nie wiem skąd, nawet niewiele widziałam, bo jakość obrazu była fatalna, ale natrafiłam na francuski program. Leciał jakiś głupi, amerykański serial, ale może i dobrze, że głupi, bo jak przystało na prawdziwych patriotów, Francuzi wszystko dubbingują, a głupi serial ma to do siebie, że dialogi i fabuła są na tyle proste, że jestem w stanie większość zrozumieć. Tak więc, obserwowałam zmagania pewnej pary z bezpłodnością strony męskiej: najpierw o mały włos nie poprzestali na spermie od brata Pana Męża (ale oboje stwierdzili, że brat ma za niskie IQ na ich potrzeby i dziecko będzie wybrakowane), a potem poddali się zabiegowi szukania wartościowego ładunku w samych jądrach Pana Męża, co zakończyło się sukcesem i Pani Żona była tak podniecona, jak gdyby robili to swoje bobo metodą tradycyjną. W międzyczasie, pewien zażywny staruszek wciągnął się w coś w rodzaju Fight Clubu w domu starców i nie chciał przestać, mimo ostrzeżeń kardiologa (mówił, że spokojna starość go nudzi, a bingo nie cierpi), ale jego największy rywal zszedł był i to w końcu przystopowało naszego OldTigera. Jedna z pań doktor została nawiedzona późną porą przez gorrącego policjanta (ona: "skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?", on: "pracuję w policji, mam dostęp do wielu pożytecznych informacji") i po paru żałosnych wymówkach, że boli ją głowa, postanowiła, że wpuści go do domu, ale zanim podejmie ostateczną decyzję, gość musi zdjąć koszulę, żeby wiedziała, czy warto. Jeden z doktorów zdradzał żonę z jedną z pań doktor, ale przyznam, że tutaj już się pogubiłam, bo ta pani doktor miała rzekomo być ex innego pana doktora, no i klops. Nie wiem. Chyba muszę poczytać episode guide.
Tak czy siak, mój wewnętrzny inteligęt jest zadowolony jak jasna cholera - nie dość, że pół godzinki się powspinałam na bieżni i potem popedałowałam pół godzinki (również pod górkę), co zapewne dodatnio wpłynie na moją kondycję, dotlenienie mózgu i amplitudę moich kobiecych krzywych, to jeszcze w tym czasie poćwiczyłam francuski.
W międzyczasie załapałam się na paręnaście minut "Hot Shots!", ale przełączyłam z powrotem na Dramat Życia i Śmierci w Języku Balzaca, bo zaczęłam się tak intensywnie rechotać, że zdekoncentrowało mnie to w pedałowaniu i wszyscy zaczęli się na mnie dziwnie patrzeć (ale co mięśnie brzucha popracowały, to moje :D).
Po ok. półtoragodzinnym wycisku (tudzież prysznicu i zmianie odzienia ofkors) udałam się do domu, w pysznym jak creme brulée humorze. I nagle okazało się, że to nie koniec francuskich akcentów na dziś!
Od kilku dni prześladował mnie niezbyt uciążliwy, ale jednak niemiły nozdrzom moim zapach rozlegający się w moim buduarze. Przez moment myślałam, że to ja, kocia kuweta z pobliskiej łazienki albo coś za oknem, ale wczoraj odkryłam, że w kącie, gdzie rzucam brudne-ale-jeszcze-można-założyć rzeczy, zapach istotnie się nasila. Szybkie dochodzenie metodą niuch-niuch ujawniło, że sprawcą zamieszania jest kawałek francuskiego sera (brie), który zadekował się w czeluściach mojego plecaka i ani myśli się ujawnić.
Morał z tego jest jeden: Francja jest bliżej, niż myślicie. Lepiej przed nią nie uciekajcie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz