Doszłam do wniosku, że posty Na Leniwca są lepsze niż brak postów, a zatem - seria powraca!
Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze parę miesięcy temu, że będę kiedyś narzekać na upały w Irlandii, to popukałabym się w czoło. A tymczasem - tegoroczne lato w Dublinie upływa nam pod znakiem lata jak ta lala. Jest gorąco, słonecznie i piwa krtań wzywa. Jest tylko jeden problem - nienakurwawidzę gorąca (i w ogóle lata, o czym już kiedyś pisałam). Codziennie powrót z pracy przebiega według tego samego schematu: zrzuć z siebie wszystkie ciuchy -> włóż koszulę nocną na ramiączkach -> zrób sobie zimnego drinka -> otwórz okno i drzwi balkonowe -> siedź w fotelu, sącząc drinka i dysząc jak pies na przemian.
Lato ssie i w ogóle, ale mimo to, po raz pierwszy od wieków, pojechałam na urlop właśnie latem. Mama namówiła mnie na kilkudniowy wypad do Świnoujścia. Pogoda nie była jakoś wybitnie plażowa, ale zaliczyłam jeden dzień przypiekania się na leżaku, usmażyłam sobie cycki i ogólnie nabyłam nieco dość przyjemnej opalenizny. Na domiar dobrego poczytałam, nawdychałam się jodu i dostałam szalik w Schmetterlingen.
Niestety, zanim zdążyłam sklecić notkę o mojej nowej diecie i jak to zbliżyłam się nieco do ideału białej, bogatej laski, która nie ma nadwagi, biega/ćwiczy jogę, nigdy nie ma brudnych butów, nie poci się i dostaje dużo lajków na instagramie, moje prawdy objawione się nieco zdezaktualizowały. Ale po kolei.
Otóż, okazało się, że nie toleruję różnych produktów spożywczych. Lista nie jest pokaźna, ale obejmuje bardzo popularne składniki (np. pszenicę, nabiał, ziemniaki, kukurydzę...). Nastały ciężkie czasy i początkowo psioczyłam na to, ile czasu muszę poświęcić na gotowanie i zakupy (wierzcie mi, czytanie listy składników na każdej jednej pierdółce jest czasochłonne). Z czasem wpadłam w rytm, opracowałam sobie parę prostych, szybkich przepisów, zaczęłam nawet doceniać to, że poświęcam więcej uwagi temu, co jem.
Początkowo było zajebiście: schudłam parę kilo, przybyło mi energii, wstawałam rano świeża jak szczypiorek na wiosnę, lepiej spałam i niemalże chodziłam po wodzie. Ale niestety, od tygodnia znowu chodzę zmęczona, sypiam fatalnie, popołudniami boli mnie brzuch i cały dzień przysypiam.
I już naprawdę nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Zmęczu zmęcz.
Jako, że wyszła mi nietolerancja na pszenicę, jęczmień, chmiel i drożdże piwne, musiałam odstawić piwo i wino. Aktualnie moją religią jest dżin z tonikiem. Idealny na upały. Zimą przerzucę się na whiskey. Wszystko zgodnie z zaleceniami farmaceuty, true story.
Jeżeli chodzi o rowerowanie, to mój ostatni wyczyn nie przełożył się na pogłębienie cyklozy. Przyczyna leży jednakże nie w mojej bułowatości, a w fizjologii i upałach. Dojazd do pracy zajmuje mi ok. 20 minut, ale jest trochę forsowny, bo praktycznie ciągle pod górkę. Po dojechaniu do roboty pociłabym się jeszcze do lunchu, a trzeba jednak wyglądać profesjonalnie i skupić na testowaniu/kodzeniu, a nie wycieraniu twarzy chusteczką. Na ogół wracam do domu rowerem miejskim lub chodzę, jak również wypowiedziałam wojnę windzie i zasuwam schodami (choć nienawidzę chodzenia po schodach bardziej niż jakiejkolwiek innej formy aktywności fizycznej; jak to jest, że na schodach zawsze tracę dech, niezależnie od kondycji?). W weekendy dużo z Rumiankiem spacerujemy (łapiąc pokemony, hehe) i gramy na gitarach.
Nie ma się co śmiać, granie na basie to niezły trening. Przyjrzyjcie się basistom, większość jest chuda jak szczapy. Zwłaszcza mój idol, Geddy Lee.
Pora do łóżka, bo jutro do pracusi, a wieczorem pociągiem na Północ. Zostawię was z albumem, którym ostatnio się napawam bez umiaru.
Therion - "Gothic Kabbalah"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz