Po mnie zaś chodzą, skaczą i turlają się.
Trudno powiedzieć, czy jestem pechowcem, gapą czy niezdarą. Może wszystkim po trochu? Faktem jest, że wyrobiłam limit wypadków za niejednego mieszkańca tego globu.
Zaczęło się kiedy miałam 2 latka. Jeśli wierzyć opowieściom mojej mamy, wpadłam głową do studni, a w zasadzie takiej beczki wkopanej w ziemię, w ogrodzie. Chyba nic mi się nie stało.
Potem, mając lat 4, wlazłam pod dyndającą się huśtawkę, tę z rodzaju takich podwójnych ławek, przeznaczonych dla większej liczby osób. Efekt: rozcięta głowa, szycie i naturalny przedziałek po dziś dzień, jako, że na bliźnie nie urosły mi już nigdy włosy.
W wieku lat 6 topiłam się w basenie przeciwpożarowym. Nie pytajcie, co tam robiłam, bo wstyd opowiadać. Uratowała mnie pewna pani mieszkająca w domu nieopodal, która 9 lat później uczyła mnie matematyki w liceum. Dziękuję Ci, Klusiu! Dałaś mi dużo więcej niż wiedzę matematyczną ;)
Margot, lat 7, bawi się z dwoma kolegami na drzewie. Nagle jeden kolega mówi coś zabawnego, po czym Margotka (od zawsze lubiąca się śmiać i robiąca to z pełnym rozmachem) śmieje się tak bardzo, że spada z drzewa. Pod drzewem stoi pustak, o który grzmoci prawą ręką. Rączka oczywiście do gipsu. Tak sobie dzisiaj myślę, że i tak miałam farta, bo niewiele brakowało, a uderzyłabym w ten pustak głową.
Margot, lat 10. W pewne popołudnie nasza super niezdara postanawia kopnąć w dupę kolegę z klasy na szkolnym boisku. Niestety, jest środek lutego i boisko jest oblodzone. Lewa ręka w gipsie.
Zostało kilka dni do 13. urodzin Margot. Jak co rano, idzie sobie ona do szkoły. Niestety, jest koniec listopada, spadł już pierwszy śnieg i Margot przewraca się na nie posypanym piaskiem przez niedbałego gospodarza chodniku. Prawa ręka do gipsu. Do dziś zachowały się fotki z mojego party urodzinowego :D
I wtedy już myślałam, że złamania powtarzają się w moim życiu co 3 lata i mam do 16. roku życia spokój. Jakże się myliłam!
Po 6 miesiącach dostaję rower na Dzień Dziecka. Radośnie pomykam nim po okolicy, oczywiście raczej trzymam się chodników, bo szczecińscy kierowcy nie znają litości. Próbuję uniknąć rozjechania przechodnia (uczcie się, drodzy rowerzyści: na chodniku jesteście gośćmi i macie dbać o dobro pieszego!), robię ostry skręt w lewo, w wyniku czego upadam na lewy bok, razem z rowerem. Rezultat: złamanie spiralne kości piszczelowej w lewej nodze, gips do połowy uda i zmarnowane wakacje. Potem 2 lata zwolnienia z WF, co akurat bardzo mnie cieszyło, bo, jak łatwo się domyśleć, na lekcjach WF ciągle zarabiałam siniaki i dostawałam zabłąkanymi piłkami w głowę. Nawiasem mówiąc, proces zrastania trochę się pokomplikował, bo konowały założyły mi zły gips i nie nastawiły nogi (złamanie miało lekkie przemieszczenie), w wyniku czego zagipsowana byłam 8 tygodni, zamiast planowanych 6. Chciałam z tego miejsca serdecznie podziękować chirurgowi ze szpitala klinicznego nr 1 w Szczecinie, znajdującego się przy ul. Unii Lubelskiej, za o 1 cm krótszą lewą nogę, nieco wykoślawioną lewą stopę i pogłębienie już i tak niezłego skrzywienia kręgosłupa. Gdybyśmy byli w USA, a nie w Polsce '95, to byś zapłacił mi sporo kasy i do końca życia prowadził karetkę, debilu :/
To by było na tyle, jeśli chodzi o złamania. Następne wypadki były już mniej brzemienne w skutkach.
Lat 14 - odcedzam dużą ilość makaronu, gotującego się w wielkim garze, nie mam siły prawidłowo przechylić gara i gorąca woda wylewa mi się na brzuch. Taka tam blizna, po 2 latach śladu nie było.
Lat 15 - spaceruję sobie ul. Twardowskiego w Szczecinie, pogwizduję piosenki Kazika, za mną idzie jakiś nastolatek z psem. Nagle koleś wali mnie kamieniem w głowę i ucieka. Na szczęście obywa się bez szycia, mam tylko po dziś dzień wyczuwalną, małą bliznę na potylicy. Włosy na szczęście tam rosną.
Lat 16 - pomykam sobie wesoło po górach. Na następny dzień mam nadwyrężone ścięgno Achillesa, 3 tygodnie zwolnienia z WF. Dobre i to, bo mój stosunek do lekcji WF i wypadkowość na tych zajęciach nie zmieniła się nic a nic :)
Lat 17 - przewracam się na łyżwach. Stłuczone kolano. Kuleję 2 miesiące. I tak miałam farta, bo niektórzy po takich upadkach mają operacje na kolanie i gips co jakiś czas do końca życia.
Aż trudno w to uwierzyć, ale następne lata przebiegają bezwypadkowo. Czasem się przewracam jak jest ślisko, ale kończy się na siniakach. Oczywiście często zacinam się nożem w kuchni czy zadrapuję o coś, ale jestem już tak przyzwyczajona, że nie zwracam na to nawet uwagi i czasem po kilku dniach odkrywam ze zdumieniem gojące się już nacięcie na skórze.
Studia też przebiegają bezwypadkowo. Ze zdrowiem psychicznym i odpornością organizmu bywa różnie, ale przynajmniej idę przez życie w jednym kawałku.
Ostatni spektakularny dzień wypadkowy miał miejsce na początku sierpnia tego roku, kiedy jako szczęśliwa pani magister biegałam w 30-stopniowym upale po nadodrzańskich kejach i pstrykałam fotki wielkim żaglowcom. Zaczęło się od tego, że rano zamykam lufcik okna. Dodam, że moja mama mieszka w przedwojennej kamienicy, gdzie są wysokie kondygnacje i olbrzymie okna z lufcikami u góry, więc muszę wejść na stojące pod oknem biurko. Kiedy schodzę, stopą następuję nie na siedzisko, ale na oparcie krzesła (nie pytajcie czemu, ja też nie wiem), w związku z czym tracę oparcie i lecę na podłogę. Jestem poobijana, roztrzęsiona i trochę kuleję, niemniej udaję się na zlot żaglowców. Na zlocie, udaję się w pewnym momencie na wysepkę na przeciwko Wałów Chrobrego, żeby zrobić zdjęcie Darowi Młodzieży od strony wody. Jestem tak zafascynowana widokiem, że przewracam się na jakiejś perfidnej betonowej ścieżce i padam, rozcinając kolano. I tak miałam farta, że nie stłukłam mojego nowiuśkiego aparatu. Na szczęście obok jest punkt ratownictwa medycznego, gdzie miły pan oczyszcza mi ranę z piasku i zakłada solidny opatrunek. Potem zwiedzam statek (przepiękny, ruski grzmot o nazwie "Sedow"), jeszcze trochę pstrykanka i powrót do domu późną nocą. Jestem trochę oszołomiona tymi dwoma upadkami, na dodatek osłabiona tym zasranym upałem, więc trochę kręci mi się w głowie. Podczas ostrożnych (żeby nie moczyć rany na kolanie) ablucji zaliczam solidny poślizg na podłodze w łazience, dodatkowo uderzając głową w ścianę. Mój chłop może zaświadczyć, że jakieś 3 tygodnie później, kiedy przyleciałam do niego do Dublina, siniaki z tego pechowego dnia wciąż pięknie zdobiły moje biodra i uda.
Oczywiście, wszelkie życiowe wzloty i upadki są bezwartościowe, jeżeli nie ma po nich jakiejś refleksji. A moje przemyślenia są takie:
1. Skoro tyle razy ulegałam różnym wypadkom i wciąż chodzę po tym świecie, to może jednak jestem - paradoksalnie - wielką szczęściarą. Ile razy mogłam się uszkodzić dużo bardziej, może nawet stracić życie, a jednak ciągle żyję i mam się dobrze. Chciałabym, żeby opatrzność wiedziała, że doceniam wszystko, co dla mnie zrobiła.
2. Nauczka dla mnie i dla was wszystkich - kiedy widzicie, że ktoś się przy was przewraca, reagujcie! Korona wam z głowy nie spadnie, jeżeli chociaż zapytacie tę osobę, czy wszystko OK, może nawet pomożecie wstać. Wolę nawet nie myśleć, jak by się skończyła ta historia z nogą, gdyby przechodzień, którego usiłowałam nie potrącić, nie zatrzymał wtedy jakiegoś samochodu, który zawiózł mnie do domu. Nie kumam, jak można być takim palantem i widząc, jak ktoś wywinął szczupaka na śliskiej ulicy po prostu stać i się gapić jak ten osioł. Co, takie to jest zabawne? Pomóż tej osobie, przydaj się na coś!
Żeby nie kończyć w tak ostrym, wojowniczym (nie mylić z jotemowym-Bojowniczym) nastroju, chciałam życzyć wszystkim czytelnikom, aby nigdy nie robili sobie krzywdy, zachowywali wszystkie kończyny w całości i zawsze cieszyli się dobrym zdrowiem :)
UPDATE: Moja mama po przeczytaniu tej notki była łaskawa poinformować mnie, że moje wypadkowe historie sięgają jeszcze dalej wstecz, bo mając kilka miesięcy wypadłam podobno z wózeczka, na główkę. Na sopockim molo. No tak.
Trudno powiedzieć, czy jestem pechowcem, gapą czy niezdarą. Może wszystkim po trochu? Faktem jest, że wyrobiłam limit wypadków za niejednego mieszkańca tego globu.
Zaczęło się kiedy miałam 2 latka. Jeśli wierzyć opowieściom mojej mamy, wpadłam głową do studni, a w zasadzie takiej beczki wkopanej w ziemię, w ogrodzie. Chyba nic mi się nie stało.
Potem, mając lat 4, wlazłam pod dyndającą się huśtawkę, tę z rodzaju takich podwójnych ławek, przeznaczonych dla większej liczby osób. Efekt: rozcięta głowa, szycie i naturalny przedziałek po dziś dzień, jako, że na bliźnie nie urosły mi już nigdy włosy.
W wieku lat 6 topiłam się w basenie przeciwpożarowym. Nie pytajcie, co tam robiłam, bo wstyd opowiadać. Uratowała mnie pewna pani mieszkająca w domu nieopodal, która 9 lat później uczyła mnie matematyki w liceum. Dziękuję Ci, Klusiu! Dałaś mi dużo więcej niż wiedzę matematyczną ;)
Margot, lat 7, bawi się z dwoma kolegami na drzewie. Nagle jeden kolega mówi coś zabawnego, po czym Margotka (od zawsze lubiąca się śmiać i robiąca to z pełnym rozmachem) śmieje się tak bardzo, że spada z drzewa. Pod drzewem stoi pustak, o który grzmoci prawą ręką. Rączka oczywiście do gipsu. Tak sobie dzisiaj myślę, że i tak miałam farta, bo niewiele brakowało, a uderzyłabym w ten pustak głową.
Margot, lat 10. W pewne popołudnie nasza super niezdara postanawia kopnąć w dupę kolegę z klasy na szkolnym boisku. Niestety, jest środek lutego i boisko jest oblodzone. Lewa ręka w gipsie.
Zostało kilka dni do 13. urodzin Margot. Jak co rano, idzie sobie ona do szkoły. Niestety, jest koniec listopada, spadł już pierwszy śnieg i Margot przewraca się na nie posypanym piaskiem przez niedbałego gospodarza chodniku. Prawa ręka do gipsu. Do dziś zachowały się fotki z mojego party urodzinowego :D
I wtedy już myślałam, że złamania powtarzają się w moim życiu co 3 lata i mam do 16. roku życia spokój. Jakże się myliłam!
Po 6 miesiącach dostaję rower na Dzień Dziecka. Radośnie pomykam nim po okolicy, oczywiście raczej trzymam się chodników, bo szczecińscy kierowcy nie znają litości. Próbuję uniknąć rozjechania przechodnia (uczcie się, drodzy rowerzyści: na chodniku jesteście gośćmi i macie dbać o dobro pieszego!), robię ostry skręt w lewo, w wyniku czego upadam na lewy bok, razem z rowerem. Rezultat: złamanie spiralne kości piszczelowej w lewej nodze, gips do połowy uda i zmarnowane wakacje. Potem 2 lata zwolnienia z WF, co akurat bardzo mnie cieszyło, bo, jak łatwo się domyśleć, na lekcjach WF ciągle zarabiałam siniaki i dostawałam zabłąkanymi piłkami w głowę. Nawiasem mówiąc, proces zrastania trochę się pokomplikował, bo konowały założyły mi zły gips i nie nastawiły nogi (złamanie miało lekkie przemieszczenie), w wyniku czego zagipsowana byłam 8 tygodni, zamiast planowanych 6. Chciałam z tego miejsca serdecznie podziękować chirurgowi ze szpitala klinicznego nr 1 w Szczecinie, znajdującego się przy ul. Unii Lubelskiej, za o 1 cm krótszą lewą nogę, nieco wykoślawioną lewą stopę i pogłębienie już i tak niezłego skrzywienia kręgosłupa. Gdybyśmy byli w USA, a nie w Polsce '95, to byś zapłacił mi sporo kasy i do końca życia prowadził karetkę, debilu :/
To by było na tyle, jeśli chodzi o złamania. Następne wypadki były już mniej brzemienne w skutkach.
Lat 14 - odcedzam dużą ilość makaronu, gotującego się w wielkim garze, nie mam siły prawidłowo przechylić gara i gorąca woda wylewa mi się na brzuch. Taka tam blizna, po 2 latach śladu nie było.
Lat 15 - spaceruję sobie ul. Twardowskiego w Szczecinie, pogwizduję piosenki Kazika, za mną idzie jakiś nastolatek z psem. Nagle koleś wali mnie kamieniem w głowę i ucieka. Na szczęście obywa się bez szycia, mam tylko po dziś dzień wyczuwalną, małą bliznę na potylicy. Włosy na szczęście tam rosną.
Lat 16 - pomykam sobie wesoło po górach. Na następny dzień mam nadwyrężone ścięgno Achillesa, 3 tygodnie zwolnienia z WF. Dobre i to, bo mój stosunek do lekcji WF i wypadkowość na tych zajęciach nie zmieniła się nic a nic :)
Lat 17 - przewracam się na łyżwach. Stłuczone kolano. Kuleję 2 miesiące. I tak miałam farta, bo niektórzy po takich upadkach mają operacje na kolanie i gips co jakiś czas do końca życia.
Aż trudno w to uwierzyć, ale następne lata przebiegają bezwypadkowo. Czasem się przewracam jak jest ślisko, ale kończy się na siniakach. Oczywiście często zacinam się nożem w kuchni czy zadrapuję o coś, ale jestem już tak przyzwyczajona, że nie zwracam na to nawet uwagi i czasem po kilku dniach odkrywam ze zdumieniem gojące się już nacięcie na skórze.
Studia też przebiegają bezwypadkowo. Ze zdrowiem psychicznym i odpornością organizmu bywa różnie, ale przynajmniej idę przez życie w jednym kawałku.
Ostatni spektakularny dzień wypadkowy miał miejsce na początku sierpnia tego roku, kiedy jako szczęśliwa pani magister biegałam w 30-stopniowym upale po nadodrzańskich kejach i pstrykałam fotki wielkim żaglowcom. Zaczęło się od tego, że rano zamykam lufcik okna. Dodam, że moja mama mieszka w przedwojennej kamienicy, gdzie są wysokie kondygnacje i olbrzymie okna z lufcikami u góry, więc muszę wejść na stojące pod oknem biurko. Kiedy schodzę, stopą następuję nie na siedzisko, ale na oparcie krzesła (nie pytajcie czemu, ja też nie wiem), w związku z czym tracę oparcie i lecę na podłogę. Jestem poobijana, roztrzęsiona i trochę kuleję, niemniej udaję się na zlot żaglowców. Na zlocie, udaję się w pewnym momencie na wysepkę na przeciwko Wałów Chrobrego, żeby zrobić zdjęcie Darowi Młodzieży od strony wody. Jestem tak zafascynowana widokiem, że przewracam się na jakiejś perfidnej betonowej ścieżce i padam, rozcinając kolano. I tak miałam farta, że nie stłukłam mojego nowiuśkiego aparatu. Na szczęście obok jest punkt ratownictwa medycznego, gdzie miły pan oczyszcza mi ranę z piasku i zakłada solidny opatrunek. Potem zwiedzam statek (przepiękny, ruski grzmot o nazwie "Sedow"), jeszcze trochę pstrykanka i powrót do domu późną nocą. Jestem trochę oszołomiona tymi dwoma upadkami, na dodatek osłabiona tym zasranym upałem, więc trochę kręci mi się w głowie. Podczas ostrożnych (żeby nie moczyć rany na kolanie) ablucji zaliczam solidny poślizg na podłodze w łazience, dodatkowo uderzając głową w ścianę. Mój chłop może zaświadczyć, że jakieś 3 tygodnie później, kiedy przyleciałam do niego do Dublina, siniaki z tego pechowego dnia wciąż pięknie zdobiły moje biodra i uda.
Oczywiście, wszelkie życiowe wzloty i upadki są bezwartościowe, jeżeli nie ma po nich jakiejś refleksji. A moje przemyślenia są takie:
1. Skoro tyle razy ulegałam różnym wypadkom i wciąż chodzę po tym świecie, to może jednak jestem - paradoksalnie - wielką szczęściarą. Ile razy mogłam się uszkodzić dużo bardziej, może nawet stracić życie, a jednak ciągle żyję i mam się dobrze. Chciałabym, żeby opatrzność wiedziała, że doceniam wszystko, co dla mnie zrobiła.
2. Nauczka dla mnie i dla was wszystkich - kiedy widzicie, że ktoś się przy was przewraca, reagujcie! Korona wam z głowy nie spadnie, jeżeli chociaż zapytacie tę osobę, czy wszystko OK, może nawet pomożecie wstać. Wolę nawet nie myśleć, jak by się skończyła ta historia z nogą, gdyby przechodzień, którego usiłowałam nie potrącić, nie zatrzymał wtedy jakiegoś samochodu, który zawiózł mnie do domu. Nie kumam, jak można być takim palantem i widząc, jak ktoś wywinął szczupaka na śliskiej ulicy po prostu stać i się gapić jak ten osioł. Co, takie to jest zabawne? Pomóż tej osobie, przydaj się na coś!
Żeby nie kończyć w tak ostrym, wojowniczym (nie mylić z jotemowym-Bojowniczym) nastroju, chciałam życzyć wszystkim czytelnikom, aby nigdy nie robili sobie krzywdy, zachowywali wszystkie kończyny w całości i zawsze cieszyli się dobrym zdrowiem :)
UPDATE: Moja mama po przeczytaniu tej notki była łaskawa poinformować mnie, że moje wypadkowe historie sięgają jeszcze dalej wstecz, bo mając kilka miesięcy wypadłam podobno z wózeczka, na główkę. Na sopockim molo. No tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz