Generalnie nie jest tajemnicą, że nie lubię samochodów i jestem zaciekłym wrogiem poglądu, że każdy i zawsze musi mieć swoje auto. Wkurwiają mnie korki, ludzie parkujący gdzie popadnie, a nawet jeszcze nie dojechałam do kwestii zachowania kierowców wobec rowerzystów.
Prawa jazdy nie mam i nigdy nie chciałam mieć. Wiele lat temu w Polsce próbowałam zrobić (w bólach i z wielką niechęcią, ale panowało przekonanie, że "tak trzeba"), ale pokonał mnie plac manewrowy (jak dzisiaj opowiadam ludziom w IE na czym polegał za moich czasów egzamin na prawko, zwłaszcza plac, to wszyscy łapią się za głowę, jakie to absurdalne). Potem nie miałam kasy, potem miałam kasę, ale nie miałam czasu, i tak mijały lata.
I tak oto jest rok 2017, mam 36 lat. Kupuję mieszkanie pośrodku niczego (bo na nic innego mnie nie stać, wiwat zdolność kredytowa starej panny) i dochodzę do wniosku, że skoro najbliższy weterynarz będzie 3-4 km od domu, dojazd do pracy minimum dwoma autobusami i nawet do przystanku muszę iść prawie 10 minut, a Dublin robi dokładnie nic, żeby poprawić jakość zbiorkomu, to nie ma co odwlekać nieuniknionego i trzeba zabrać się za prawko.
System robienia tegoż w Irlandii jest całkiem sensowny: najpierw zdaje się egzamin teoretyczny, dostaje się tymczasowy dokument, który jest ważny przez ograniczony czas (o ile dobrze pamiętam, dwa lata). Na tym dokumencie można prowadzić samochód, ale tylko w obecności posiadacza pełnego prawa jazdy kategorii B, który ma takowe minimum dwa lata, i nie można wjeżdżać na autostrady. Niemniej jednak, ma się w cholerę czasu, żeby nauczyć się jeździć i nabrać wprawy bez konieczności wydawania fortuny na jazdy. Jakaż to miła odmiana od Polski, gdzie uczyć się jeździć mogłam tylko z jakimś fajfusem z przerośniętym ego na siedzeniu pasażera, którego godzina pracy kosztuje spore pieniądze, a jedyną pożyteczną wiedzą, jaką mogę wynieść z tej interakcji to jego "nie masz praktyki za kierownicą i to widać." Ciekawe, jak miałam ją mieć po kilkunastu godzinach za kółkiem?
Tak więc, pierwszy krok - egzamin teoretyczny! Tylko, że nie.
Parę minut googlania i zonk - okazuje się, że muszę mieć jakiś dziwny dokument do identyfikacji w socjalu. Obecnie ten dokument jest wydawany z marszu każdemu, kto ubiega się o tutejszy odpowiednik PESELu, ale kiedy zlądowałam w tym kraju (przypominam, że to było ponad 10 lat temu) tych kart jeszcze nawet nie było w obiegu. Nigdy z socjalu nie korzystałam, więc nie było mi to potrzebne, ale - ach, jakie szczęście - od lipca jest to jedyny legitny dokument do identyfikacji przy egzaminie teoretycznym. Co było robić, przedsięwzięcie musiałam zacząć od wyrobienia Public Services Card.
Józefinę Eleonorę pozdrawiam serdecznie. |
Jak już wcześniej wspomniałam, irlandzkie urzędy są instytucjami przyjaznymi człowiekowi. W związku z czym rejestrację na welfare.ie ogarnęłam w parę minut przy pomocy telefonu komórkowego i przeglądarki www, i już mogłam umówić się na spotkanie w urzędzie.
Spotkanie w urzędzie odbyło się niespełna tydzień później, w miejscu wyraźnie oznakowanym i zaopatrzonym w uprzejmych pracowników udzielających wyczerpujących informacji, i co najważniejsze - dokładnie o czasie!
Taka jestem gorliwa, że dostaję numerek zero w kolejce. |
Mało tego, nie musiałam nawet przynosić zdjęć, bo urzędniczka w okienku ma specjalną kamerkę, która robi foto z marszu. I wihajster do pobierania odcisków palców. Właściwie musiałam się tylko zjawić, pokazać ryj, przycisnąć kciuk na małym szkiełku, podać parę danych i pokazać rachunek za prąd jako potwierdzenie adresu. Powiedzieli, że karta będzie po tygodniu i - szok i niedowierzanie - po dokładnie tygodniu dostałam ją pocztą.
Minęło znowu trochę czasu, byłam zajęta innymi imprezami (głównie oglądaniem mieszkań), w końcu przyszła jesień, naszła mnie ochota do nauki i oto odkryłam, że już nie trzeba nawet kupować książek z pytaniami na test. Wystarczy zarejestrować się na www.officialdttonline.ie, kupić subskrypcję (przy rejestracji jest opcja dostępu za darmo przez jeden dzień, żeby wypróbować usługę) i można rozwiązywać przykładowe testy, czytać pytania itp. Interfejs trochę przypomina mi duolingo, do którego skuteczności nie muszę chyba nikogo przekonywać.
Tak więc, skorzystałam z jednodniowego dostępu próbnego, dałam serwisowi fokę aprobaty i poszłam zarejestrować się na egzamin.
Jak już wspominałam, Dublin jest obecnie przeludniony i nigdy niczego nie starcza dla wszystkich, w związku z tym najbliższy wolny termin wypadał w grudniu. Prawie 3 cholerne miesiące. No nic, zarejestrowałam się. A miesiąc przed testem wykupiłam subskrypcję do mojego samochodowego duolingo, bo mimo, że przepisy jako tako znam, to jednak przy testach próbnych byłam nieco poniżej progu 88% poprawnych odpowiedzi.
Wtedy jeszcze byłam dość pewna siebie i tego, że zdam. Chyba nawet nadmiernie pewna siebie.
Bo oto mam dwa tygodnie do testu, zaczynam coś tam klikać w testach próbnych. I nagle nadjeżdżają pytania z choinki, wyniki mam coraz gorsze, boli mnie głowa i wątpię w sens nauki, siebie i istnienia wszechświata, a zwłaszcza samochodów. Nawet się złamałam i kupiłam książkę, bo naukowcy mówią, że słowo pisane na papierze lepiej zapada w pamięć niż to na ekranie.
Ku mojemu zaskoczeniu, problemem okazało się nie tylko to, że pytań jest bardzo dużo i nie sposób się po prostu ich nauczyć na pamięć, ale również... język! Angielskiego co prawda uczę się od 5. roku życia, ale nigdy nie było mi potrzebne takie słownictwo jak: pelican crossing, zebra crossing (nie, to nie są po prostu pasy), single-tube tyre, turnabout... Na szczęście jest google!
Z pomocą przyszedł mi jeszcze jeden gadżecik: gra Car Mechanic Simulator 2015. Dzięki temu nauczyłam się nazw części, nawet tych, których nie umiem nazwać po polsku. Gra jest nie tylko fajnie zrobiona i daje jedyną w swoim rodzaju okazję rozebrania silnika malucha do rosołu, ale również dostarcza słownictwa i zrozumienia, jak połączone są części w samochodzie. Bardzo to pomogło przy pytaniach technicznych, które szły mi jak po grudzie.
Dwa tygodnie frustracji, rozwiązywania testów na kopy, czytania książki nad każdym lunchem i wymiany wirtualnego oleju w wirtualnych samochodach - i oto jest Dzień Sądu, Godzina T.
Centrum egzaminacyjne okazało się być paroma pomieszczeniami w jednym z wielu biurowców. Salka komputerowa, kilkanaście stanowisk i ja, znacznie zawyżająca średnią wieku uczestników.
Pytania, na które wypadło mi odpowiadać, okazały się być z banalne. Tylko cztery były z gatunku tych, które sprawiały mi trudność przy nauce, nie było nawet jednego pytania z tych, których nie zdążyłam przeczytać. Nawet chciałam być - choć przez moment - rozsądna i opanowana, i dłużej pomóżdżyć nad każdym pytaniem, ale mimo starań nie byłam w stanie usiedzieć dłużej niż 20 minut nad testem. I tak oto wyszłam, poczekałam przerażające dwie minuty i dostałam wyniki:
Dostałam również podsumowanie, ile błędów zrobiłam w której sekcji. Okazało się, że ten jeden jedyny błąd, który popełniłam, nadarzył się w rozdziale, który szedł mi najlepiej podczas nauki. |
Razem z wynikiem testu dostałam formularz i instrukcję, co zrobić, żeby dostać dokument. Kolejny szoczek, bo spodziewałam się wykopania z centrum egzaminacyjnego z pożegnalnym "a teraz sobie wyguglaj co dalej." Jeszcze nie wysyłam, bo nie wiem, czy nie będę zmieniała adresu w najbliższym czasie. Póki co, pławię się w samozadowoleniu, bo oto mam nowy achievement w grze adultingu.
No i w ogóle to nie mam czasu wypełniać jakichś formularzy, bo tyle wirtualnych samochodów czeka na naprawę!
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję, pozdrawiam i życzę wesołych świąt.
Usuń