Nie będę owijać w bawełnę (bo to i tak nie pomaga *ba dum tss*): w ciągu ostatnich 10 lat zrobiłam się dość chorowita. Ci, którzy obcują ze mną w realu zapewne zauważyli, że często spędzam weekendy nie ruszając się z domu, żeby się podleczyć bez narażania na szwank stosunku pracy (przez grzeczność nie napiszę, przez który otwór się się ten stosunek odbywa). Czasem muszę odwołać spotkanie niemalże w ostatniej chwili, bo źle się czuję. Nie mogę czegoś tam pić czy jeść, bo mój organizm tego nie toleruje i psuję imprezę wymaganiami z kosmosu.
No cóż, może jest wam niewygodnie z tym, że "hehehe, jestem cały czas chora." (Dzięki za te optymistyczne spostrzeżenia). Sorry not sorry, bo mnie jeszcze bardziej.
Generalnie jako dziecko byłam całkiem mocna. Myślę, że gdybym urodziła się w starożytnej Sparcie, nie zrzucono by mnie ze skały. Prawda, że czasem zdarzała się jakaś grypa. Było parę urazów, bo jako zdrowe dziecko miałam pęd ku przygodzie graniczący z lekką autodestrukcją (szczegóły w niniejszej notce; absolutny klasyk Fucktu). Nie miałam alergii, nie grymasiłam przy jedzeniu, podobno mało płakałam jako berbeć. Nawet dojrzewanie przeszłam bez większych dramatów na twarzy.
Można powiedzieć, że byłam okazem zdrowia. Wiadomo, że nie jestem cyborgiem, ale jak na człowieka to miałam niezły wynik w sporcie zwanym życiem.
Nawet pamiętam, że bywały sytuacje, kiedy wszyscy wokół mnie byli chorzy, a ja nie i pielęgnowałam gawiedź niczym heroina z literatury sprzed wieków. Którejś zimy zaszczepiłam się na grypę i przez kolejne miesiące nie złapałam nawet przeziębienia, chociaż próbowałam kusić los i chodziłam porozpinana i z gołą głową.
W latach dwudziestych mojego wieku zaczęłam się trochę sypać, częściowo z powodu depresji. Fun fact: depresja tak osłabia organizm, że wszelkie infekcje wskakują na człowieka jak kozy na pochyłe drzewo - skończy się zapalenie oskrzeli, zaczyna grzybica pochwy, zaleczy się grzybica, nadchodzi zapalenie zatok, zatoki wracają do normy, przychodzi angina, i tak się bujasz od lekarza do lekarza.
W drugiej połowie lat dwudziestych wyemigrowałam do kraju z prywatną służbą zdrowia i lekarzami, którzy bardziej interesują się interesem mojego pracodawcy niż moim, więc magicznie ozdrowiałam. Powiem wam w sekrecie, że nie tyle przestałam chorować, co zaczęłam udawać człowieka zdrowego. I w zasadzie tak się kulam przez swoje lata trzydzieste: biorąc tony prochów i udając, że nic mi nie jest.
Aktualnie nie ruszam się z domu bez paru drobiazgów, które czynią moją egzystencję trochę bardziej znośną:
Moja tajna broń w walce z własnym ciałem. |
- słuchawek - do ochrony uszu przed wiatrem i ochrony przed hałasem, bo kiedy mam Powszechny Dzień Lęków, wtedy byle niespodziewany odgłos wytrąca mnie z równowagi (wiem, że to brzmi głupio w ustach osoby, która słucha metalu, ale nienawidzę hałasu)
- chusteczek - must have chusteczki, duuuuuuuużo chusteczek. W każdym płaszczu i torebce, w biurku w pracy, przy łóżku...
- batonik zbożowy, mała paczka ciastek owsianych lub niewielki owoc - bo czasem doświadczam nagłych spadków cukru we krwi z powodu głodu i muszę natychmiast coś zjeść, inaczej mdleję albo mam migrenę
Jak również nigdzie się nie ruszam bez telefonu i książki/kindle, ale póki co introwersja nie jest uznawana za chorobę :)
Jako, że podchodzę do problemów zadaniowo, nie ustaję w eksperymentach, żeby jakoś odczarować te wszystkie uroki. Ciągle próbuję nowych leków i zmian w diecie, czytam o ziołach i lifehackach na każdą okazję. Apteczka i szafka z herbatami się nie domykają. Znam na pamięć ofertę okolicznych sklepów spożywczych i które produkty mogę jeść (bo wieczorami jestem często tak wyczerpana, że nic sobie nie ugotuję i muszę kombinować z tego, co jest w tesco, dunnes i inych lidlach - dania gotowe oczywiście odpadają). Przez pewien czas wywalałam też kupę kasy na badania (recepcjonistki w pewnej polskiej przychodni już mnie rozpoznają), ale ten obszar riserczu już wyczerpałam. Noszę czapkę przez ok. 8-9 miesięcy w roku (mam milion czapek na różne temperatury i warunki pogodowe), nigdy nie chodzę z bosymi stopami.
Tak, radzę sobie jakoś. Fizycznie.
Psychicznie nie jest dobrze. Myślę sobie, że rozmawiając o chorobach ciała zdecydowanie za rzadko bierze się pod uwagę ich wpływ na ducha. Godziny płakania do wewnątrz z bólu i bezsilności. Lęk, kiedy przychodzi kolejna infekcja i trzeba zawalić pracę. Narastające poczucie beznadziei, że już nigdy nie będę się dobrze czuła. Wycofanie i izolacja, bo po co jakieś zobowiązania i plany, skoro pewnie i tak się rozchoruję i wszystko trafi szlag. No i przede wszystkim - zmęczenie. Bo znowu jakieś ukłucie bólu w randomowej części ciała, kichnięcie, swędzenie i ten głos w głowie mówi "znowu coś, kurwa, nie mam już siły."
Jakoś tę siłę znajduję, ofkors. Cieszę się z każdego dnia kiedy czułam się stosunkowo dobrze (np. bolała mnie tylko głowa lub miałam siłę wejść po schodach zamiast skorzystać z windy). Maskuję to i owo makijażem. Wymyślam coraz to nowe tricki jak ładnie wyglądać i nie marznąć. Daję radę, bo muszę iść do biura i zarabiać na życie. Ciekawe, czy kiedyś jeszcze starczy mi energii na coś poza tym.
Współczuję. Oraz trochę #mamto - nie w takim nasileniu jak Ty, ale owszem, stres znacząco osłabił mi odporność. Szczytem wszystkiego było chorowanie teraz od końca grudnia do początku lutego... zaczęło się od zatok, skończyło grypą. Nigdy w życiu nie byłam chora tak długo. Tyle że w tym kraju mogę to wyleżeć w łóżku, co robi różnicę.
OdpowiedzUsuńOtóż to, rekonwalescencja wymaga czasu, a tego permanentnie mi brakuje. BTW co roku zaczynam chorować w listopadzie i przestaję jakoś w kwietniu, nawet nie wiadomo, kiedy kończy się jedna infekcja, a zaczyna druga. Takie przeziębieniowe kontinuum :D I przez te wszystkie ruchy pozorne typu leżenie przez weekend w wyrze, branie fervexu przez 3 dni itp. nawet nie wyglądam na dostatecznie chorą, żeby zasłużyć na porządne zwolnienie.
OdpowiedzUsuń