piątek, 30 września 2016

Wrzesień jak dywan, jakich nie bywa często ostatnio

Zapraszam na podsumowanie września.
Wrzesień minął mi szybko i dość intensywnie. Byłam bardzo zajęta, czesto padałam na ryjek ze zmęczenia, ale bez żalu, bo busy fingers are happy fingers.

Znowu zostałam Małpą w Czerwonych

Uwielbiam w irlandzkich fryzjerkach to, że nie tylko dobrze doradzają ostrzyżenie i kolor włosów, ale też nie obawiają się zaproponować czegoś po bandzie (dla porównania: uznawana za dobrą fryzjerka w Szczecinie powiedziała mi, że "nie powinnam się farbować na czerwono, bo mam pryszcze" (fejspalm nogą)). Przesympatyczna, młoda dziewczyna imieniem Shauna zaproponowała połączenie burgundu z miedzią. Byłam sceptycznie nastawiona (ta moja polska, zachowawcza mentalność!), ale postanowiłam jej zaufać i ukrywałam jak mogłam rosnące przerażenie, obserwując w lustrze moją Włosową Nemesis, jak wyczynia cuda na mojej głowie.
Obawy okazały się zbyteczne - efekt jest fantastyczny i nawet poczułam się prawie ładna. Jako bonus: podpatrzyłam jak robić bardzo fajny blow-dry (nie, żeby mi się chciało go robić, ale nie traćmy nadziei).

 

Maggie May znowu mnie lubi

Generalnie MM woli tego drugiego człowieka w domu jako swoją przytulankę, ale teraz jej się coś odmieniło. Zapewne ma to coś wspólnego z faktem, że na dworze robi się zimno, a moja sypialnia jest cieplejsza; a może to dlatego, że często budzę się nad ranem, kiedy ona ma akurat ochotę na czochranko. Nie kwestionuję, nie oceniam, miziam.

"Spoko, możesz sobie wstać i iść do tej swojej 'pracy', jak ci się nudzi. Ale nie zapominaj, że najpierw musisz dopełnić obowiązku miziania mojej puchatej dupci."

Szukałam skarbu

Firma zorganizowała tzw. treasure hunt (czyli po naszemu: bieg na orientację).  Drogą losowania wypadło mi pracować w zespole z dwoma PMami, więc było niezbyt produktywnie, ale za to poznałam nowe zakątki Rathmines (np. dowiedziałam się, gdzie mieszkał Lafcadio Hearn!).
Mój team zajął zaszczytne ostatnie miejsce i dostaliśmy z tego tytułu... hm, nagrodę?

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, ciule: to stress ball i mogę sobię ćwiczyć rękę, co przyda mi się przy grze na basie :P

 

Zażyłam porządną dawkę literek

Źródło: Michele Kimbrough
Przeczytałam trzy bardzo fajne książki:
  • "Razzmatazz" Mrozińskiego - mam mieszane uczucia, jeżeli chodzi o książki blogerów (pewnie im zazdroszczę, bo mnie nikt nie wyda, a co dopiero kupi moją książkę :D), ale ogólnie dobrze się bawiłam.
  • "Grę Endera" O.S.C. - długo się opierałam, bo film był kiepski i nasłuchałam się wielu niepochlebnych rzeczy o postaci autora, ale kupiłam po przecenie czy coś (nie pamiętam, zakupoholizm jest straszny) i, wiedziona głodem literkowym, w końcu wygrzebałam z otchłani kindlochmury. Bardzo mi się podobało, skończyłam w try miga i miałam koszmarnego kaca poksiążkowego. Co sprawiło, że raz-dwa kupiłam "Mówcę umarłych" i rzuciłam się na nią jak hipster na Starbuca.
  • "Anatomię cudu" Anny Kańtoch - nie umiem za bardzo w nową polską fantastykę (i w ogóle najświeższe osiągnięcia literatury polskiej; trudno nie być na bakier mieszkając tak daleko), ale miałam okazję zapoznać się z "Czarnym" tej samej autorki (zainteresowałam się, bo nagroda Zajdla, taki snob ze mnie) i byłam zachwycona, więc kiedy ukazało się coś jej pióra (klawiatury?) na BookRage, kupiłam bez wahania. Piękne, mroczne nowele, doskonałe połączenie fantastyki, horroru i kryminału. Jeżeli Margot zachwyca się kryminałem, to wiedz, że coś się dzieje.
Na dodatek tak się wkręciłam w czytanie, że parę wieczorów spędziłam przy wyłączonym komputerze i kindle w łapie, zamiast grać w grę czy klikać w bzdury na necie. Chyba mi się to nie zdarzyło od czasów nastoletnich.
Głos z offu: Kocham kindle! Snoby usiłujące mnie przekonać, że wyłącznie książka na papierze się liczy, mogą spadać na drzewo. Ohwait, nie mogą, bo zostało ścięte i przerobione na papier :D

 

Pokazałam taką profeskę, że klękajcie narody

Lubię moją aktualną pracę głównie za to, że umożliwia mi utrzymywanie tzw. work-life balance. Duży release zaledwie dwa razy do roku, w patche prawie w ogóle nie jestem angażowana, często mam luksus koncentrowania się na jednym zadaniu tyle czasu, ile trzeba, i do tego zaczynam i kończę pracę o czasie (chyba, że chcę zrobić coś ekstra). Nie mam flexi time w kontrakcie, ale mogę przyjść i wyjść kiedy chcę, byle robota była zrobiona. Mogę czasem pracować z domu. Biuro jest w bardzo dogodnej lokalizacji. W porównaniu z pracą w Firmie na S (i w sumie wszystkimi poprzednimi kieratami miejscami pracy) jestem w korponiebie.

Niewątpliwym plusem pracy z domu jest przerwa na mizianie koteczka zamiast przerwy na kawę. Gryzelda przypomina mi o takowej średnio co godzinę.

Ale cudów nie ma: muszę czasami dotrzymać jakichś terminów, no i oczywiście praca właściwa się sama nie zrobi. I tak oto wrzesień okazał się miesiącem, w którym gówno wpadło w wentylator - nie dość, że release, który rodzi się w bólach, to jeszcze musiałam się produkować przed całym korpo nt pracy testerów w naszym pierdolniku.

I tu nadchodzi wniosek, który muszę sobie wrzucić "do słoika" na trudne chwile: jestem zajebista w tym, co robię, żeby zarobić na życie.

Po pierwsze, musiałam zrobić dużo manualnego testowania i tak sobie napisałam przypadki testowe (dodam nieskromnie, że zrobiłam to ponad rok temu, będąc jeszcze na okresie próbnym, na dodatek było to w większości testowanie penetracyjne, bo dokumentacji  było jak na lekarstwo), że poszło mi wszystko migiem.

Po drugie, moje testy automatyczne w Selenium są sprytne i wybitne, i pomogły mi namierzyć warzylion bugów w różnych środowiskach (uczyniłam Jenkinsa i system properties moimi dziwkami, mwahaha).

Po trzecie, prezentacja poszła doskonale. Tego typu sesje odbywają się u nas średnio co dwa-trzy tygodnie i doczekują się raczej znikomej publiki (i na żywo, i via telekonferencję). Na moją prezentację przyszło tyle osób, że w sali konferencyjnej trzeba było dostawiać drugie tyle krzeseł, parę osób zadawało pytania, usłyszałam w cholerę komplementów, że mówiłam bardzo ciekawie, a nawet jedna kobitka z dokumentacji przysłała mi maila, że dziękuje za prezentację i moje przypadki testowe, które pomagają jej w pisaniu instrukcji dla użyszkodników. Awwww.


Pojechałam w góry (i nad morze)

Kolejna wyprawa do Newcastle (tego w Irlandii Północnej) w lokalne góry nie obyła się i tym razem bez przygód. Co prawda szlak było widać, ale za to mgła przesłaniała wszelkie widoki, a silny wiatr i deszcz sprawiły, że zmokłam i przemarzłam bardziej, niż podczas naszej poprzedniej wyprawy (która miała miejsce w lutym). Ten weekend muszę spędzić po kocem w towarzystwie aspiryny i herbaty z cytryną.


Nie muszę chyba dodawać, że następnego dnia, kiedy musieliśmy się zwijać do domu, pogoda była całkiem do rzeczy?

Newry

Szarpałam bas jak Nergal biblię

Nie dość, że pod koniec sierpnia Ubisoft wypuścił nowy songpack z utworami zespołu Rush na Rocksmith (w tym "La Villa Strangiato", który jest jednym z moich ulubionych kawałków nie tylko Rusha, ale rocka progresywnego w ogóle; kiedy go gram, jestem jak w transie i chyba robię minę jak misiu w tej kreskówce), ale też zassałam trochę custom DLC z repertuaru Symphony X i Yes. Poszło mi... chyba nieźle.


Moje asystentki dzielnie trwały na stanowisku.


Niniejszy blogasek wrócił do łask

Miałam dłuuuugi kryzys twórczy w dziale słów. Trochę mnie zmotywowała Iskra, która słusznie zauważyła, że obcojęzyczny Rumianek i emigracja poważnie zagrażają jakości naszej polszczyzny, a samo czytanie to trochę jednak za mało. Było mi ciężko się przemóc, bo raz, że używałam innych form wyrażania emocji/łapania chwil i wrażeń ulotnych/inne (instagram, mikroblog, GIMPienie). A poza tym, czułam się trochę zablokowana emocjonalnie, a mój Wewnętrzny Krytyk nie pozwolił mi napisać choćby słowa (nawet przestałam prowadzić pamiętnik), bo kto to będzie czytał. Ale kiedy zaczęłam trochę nad tym myśleć, znalazły się tematy, a nawet jakieś zainteresowanie czytaniem mojego contentu. Cuda, panie :)

Wrzesień był całkiem OK, ale zmęczył mnie okrutnie. Pora na jesień, refleksyjny nastrój i pumpkin spice latte, a nie okulary słoneczne i dżin z tonikiem i lodem, jak w jakimś sierpniu. Jesieni, przybywaj!


2 komentarze :

  1. Włosy - doskonałe :-) Popieram irlandzkie fryzjerki.

    Co do "Gry Endera" - o filmie nic nie wiem, ale książka to absolutna klasyka! Osoba autora popsuła się dopiero w ostatnich latach (fanatyzm/sekciarstwo), wcześniej zdążył napisać naprawdę sporo dobrych rzeczy.

    Profeska w fabryce - szacun milion i gratulacje! :-) Fajnie się czyta o takich sukcesach zawodowych.

    I bardzo się cieszę, że zmotywowałam :-) Egoistycznie, bo po prostu lubię Cię czytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aww dziękuję :*
      Wiem, że Ender to klasyka, ale niektóre klasyki i uznane dzieła są nie do strawienia dla mnie. Na "Hyperionie" poległam. Czytanie musi być też przyjemnością.

      Usuń