w poprzednim odcinku
O Great Dublin Bike Ride usłyszałam w zeszłym roku, od kolegów z pracy, którzy organizowali start naszej grupy w Cycle Ataxia 2016. Pomysł wydawał mi się z gruntu rewolucyjny: zamykanie ulic w mieście, żeby kilka tysięcy luda mogło sobie popedałować. Nie udało mi się zmobilizować do wzięcia udziału w zeszłym roku, ale w tym już poszło. Nawet sama za to zapłaciłam!
Chociaż nie mogę powiedzieć, że było to w 100% dobrowolne, bo znowu zadziałało peer pressure:
Ja, ok. 2 miesiące temu: Wiesz, T., jest taki tam maraton rowerowy dookoła Dublina, myślałam, żeby wziąć udział w tym roku, ale sama nie wiem... Złamałam przecież dzisiaj palec i w ogóle...
T. AKA Rumianek: No przecież mamy karnet na siłkę, możesz ćwiczyć na rowerku stacjonarnym.
Rumianek, tego samego dnia, siedząc przy kompie: Zobacz, tutaj strona eventu, 33 euro od łebka, zapisujemy się?
Ja: Ermmm... No doooobra...
Żeby nie było - tym razem potraktowałam przedsięwzięcie poważnie, a zatem:
- zainstalowałam na ramie uchwyt na butelkę
- kupiłam sobie legginsy z poduszką na części niesforne & miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, oraz bluzkę, w której mogę spocić się jak koń wyścigowy i nie marznąć
- zaopatrzyłam się w lekką torbę, którą mogę przytroczyć do bagażnika, a część dobytku (w tym zabezpieczenie, które jest koszmarnie ciężkie) spakowałam do czegoś, co mogłam zostawić w punkcie bagażowym
- na trasę wzięłam: butelkę z wodą wzbogaconą o elektrolity i witaminy, batoniki proteinowe, okulary słoneczne, chusteczki, telefon I NIC WIĘCEJ
- oprócz kasku miałam też na głowie opaskę bawełnianą, która skutecznie uratowała moje oczy od zalania potem
- sprawiłam sobie rękawiczki dla cyklistów, których nie założyłam (bo zapomniałam)
- rzeczywiście chodziłam na siłownię 2-3 razy w tygodniu i zasuwałam na rowerku treningowym
I oto nadszedł Ten Piękny Dzień. Nie wiedziałam, jak będzie, czy trasa nie będzie za trudna, czy wstanę na czas (pobudka w niedzielę o 7:00, za jakie grzechy), czy nie zjebię się z roweru usiłując sięgnąć po butelkę z paliwem, czy nie zachce mi się siku w nieodpowiednim momencie, czy nogi nie powiedzą NOPE, czy może powróci migrena, która męczyła mnie w tym tygodniu przez trzy dni.
Po prostu wsiadłam i pojechałam.
Najpierw wzdłuż rzeki Liffey, przez na ogół strasznie ruchliwe ulice, które tego poranka były zamknięte. Potem koło portu i kawałek przez East Wall. Potem wybrzeżem, przez Clontarf, Sutton, Malahide i Portmarnock. Widoki były super, ale nie miałam czasu focić, bo pedałowałam. Może kiedyś powtórzę przynajmniej pierwszą połowę z fotoprzystankami?
Po przystanku na pożywienie i siku w Swords, ruszyliśmy z powrotem na południe, przez okolice lotniska, Harristown, Mitchelstown, Ballycoolen, Finglas, Cabrę i wreszcie do Smithfield, gdzie zaczęliśmy naszą przejażdżkę.
Tym razem nie jojczyłam ani razu, nie pomyślałam nawet przez sekundę o tym, żeby zrezygnować. Ba, nawet dojeżdżając do półmetku byłam zdziwiona, że to już. Nie zeszłam ani razu z roweru, żeby wejść pod górkę (a kilka ich było). Nie byłam na końcu. Na dodatek banan nie znikał mi z ryjka.
Po przekroczeniu mety (i wydaniu kilku okrzyków euforii na okoliczność - tzn. ja, nie Rumianek) dostaliśmy po medalu (więc tym razem nawet nie muszę sobie dawać niczego Pieprzonego!) i jakieś napitki/przekąski. Co prawda była zaplanowana impreza dla uczestników, ale zdecydowaliśmy się wracać do domu (rowerem, oczywiście), póki adrenalina jeszcze buzuje i mamy siłę zrobić te 4 kilosy więcej. Co okazało się być dobrą decyzją, bo kiedy doturlaliśmy się wreszcie do naszej jaskini, poskładaliśmy się jak szwajcarskie scyzoryki. Tylko wilczy głód był w stanie mnie zmusić do sklecenia obiadu.
Nadal bolą mnie: uda, kolana, łokcie, dupa i plecy. Ale to nieważne, ważne, że dałam radę i bawiłam się pysznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz