Dzisiaj mija równo 10 lat od mojej emigracji. Zaiste zacna rocznica.
Wahałam się, co dziś napisać na okoliczność, bo jakoś natchnienie mi szwankuje. W zasadzie temat Irlandii wyczerpałam w zeszłorocznej notce, a na tworzenie posta o tym, co mnie w ojczyźnie Guinnessa wkurwia jakoś nie mam ochoty.
Dlatego w tym roku skupię się na byciu imigrantem/emigrantem.
Zacznijmy od tego, że nie żałuję tego, że wyjechałam. Jest mi ciężko (choć pewnie i tak lżej niż większości imigrantów, bo jestem biała, mam wykształcenie i dobrą pracę, i obywatelstwo państwa unijnego na dokładkę), ale mimo to nie żałuję. Ba, uważam, że to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.
Oszczędzę wam banałów o tym, że wyjazdy poszerzają horyzonty, bo bądźmy szczerzy - jeden rzut oka na łysych chłopców ciułających eurasa za eurasem i w wolnych chwilach krzyczących 'jebać czarnuchów' udowadnia, że dalece nie zawsze jest to prawdziwe (*kaszl* Cejrowski *kaszl*).
Ale w moim przypadku się akurat sprawdziło. Nagle się okazało, że nie ma sensu bać się obcych, bo każdy gdzieś jest obcy. Że zagraniczne niekoniecznie znaczy lepsze, ale zawsze znaczy 'inne', a innego w większości przypadków warto spróbować, choćby i dla beki.
Okazało się też, że duma oparta wyłącznie na miejscu urodzenia jest bez sensu. Tożsamość narodowa jest sprawą niebinarną i nie jest tak bardzo sprzężona z obywatelstwem, jak się wydaje niektórym. Czy czuję się 100% Polką? Nie bardzo. Czy czuję się Irlandką? Też niespecjalnie. Na dzień dzisiejszy przyjęłam wersję, że jestem Europejką. I myślę, że taka będzie przyszłość ludzkości - nikt nie będzie miał jednorodnej tożsamości narodowej.
Jednocześnie okazało się, że nie ma sensu wstydzić się tego, skąd pochodzę. Co z tego, że mam twardawy akcent? Co z tego, że wolę chodzić do polskich lekarzy? (którzy przyjmują w takich dniach i godzinach, że nie muszę brać urlopu, żeby się przebadać, czego od tutejszych lekarzy nie sposób wymóc) Co z tego, że czytam po polsku? (to jedna z niewielu form kontaktu z językiem jaką jeszcze mam) Co z tego, że idę na koncert prawie każdego polskiego artysty, który tu przyjedzie? Mieszkałam w Polsce pierwsze 26 lat mojego życia, nie będę się tego wyrzekać tylko dlatego, że jakiś tutejszy łysy chłopiec ma problem z tym, że "imigranci się nie integrują" (czytaj: rób wszystko tak jak my albo tap wpierdl). Uważam, że duma narodowa jest meh, ale jednocześnie lubię obwieszać się gadżetami z polskimi motywami ludowymi, bo są ładne i wysyłają jakże subtelny przekaz, że jestem Polish and proud.
Gwoli ścisłości: gadżety w koniczynki i celtyckie zakrętasy też mam. |
Czy tęsknię? Tak. Nie. Być może. Ale jednak nie. A może jednak trochę. No nie wiem. Pewnie, że brakuje mi wielu aspektów, że jadąc na wakacje do PL zawsze się cieszę jak durna, że jadę 'do domu' (nawet jeżeli nie jadę do rodzinnego Szczecina, tylko np. do Krakowa lub Warszawy). Ale przecież mój dom jest teraz w Dublinie (niedługo całkiem dosłownie, ale szczegóły później), a Polska to taki dom sentymentalny, zapasowy. W Polsce mam rodzinę i przyjaciół, ale przecież mam ich i tutaj. Jestem w Irlandii, patrzę na zdjęcia Szczecina - chce mi się płakać. Jestem w PL, patrzę na zdjęcia Dublina, chce mi się płakać. Widzę, co wyrabia się na polskiej scenie politycznej i skacze mi ciśnienie. Widzę, co odwalają tutejsze darmozjady i też skacze mi ciśnienie. Czy można mieć dwie ojczyzny? Tak. Nie. Być może.
Jedno wiem - tego rozdarcia nie da się skleić. Zawsze będę i "the weird foreign girl" i "tą, co pojechała na zmywak i zgrywa ważniaka". I wiecie co? Już nie chcę tego sklejać. Posadziłam sobie w tej wyrwie kwiatki i obserwuję z lubością, jak rosną. A tym, którzy chcą je wykorzenić i zburzyć którąś połowę mówię to, co Wujek Staszek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz