Refleksje literackie, egoistycznie zorientowane.
Ostatnimi czasy przeżywałam lekki kryzys filmożerczy i zdawało mi się, że nie będę już w stanie cieszyć się kinem cięższego kalibru. Jak się okazało, nie był to stan patologiczny, a jedynie odrętwienie spowodowane brakiem odpowiedniego bodźca! Oto bowiem do kin zawitała ekranizacja jednej z moich ulubionych powieści, "Jane Eyre" autorstwa Charlotte Bronte.
Film jest oczywiście wspaniały: surowy, mroczny, trzymający w napięciu, urzekający kunsztem filmowym w każdym aspekcie, od kostiumów po reżyserię. Książkę czytałam wieki temu, więc być może czas zatarł w mojej pamięci ten czy ów detal, ale film wydaje się być dość wierny pierwowzorowi literackiemu pod względem fabuły, a z pewnością pięknie oddaje nastrój powieści. Książka podbiła moje serce pierwotnie dzięki wątkowi romantycznemu, który jest oczywiście piękny i niebanalny, ale wczoraj, kiedy przeżywałam tę historię po raz kolejny, moje myśli pożeglowały w zgoła inną stronę. Pomyślałam bowiem nie o miłości Edwarda i Jane, ale o samej Jane.
Choć przyszło jej dorastać w czasach, kiedy dzieci nie miały żadnych praw, za kręgosłup moralny wystarczała rózga zakonnicy, a za jakiekolwiek zalety wystarczała pokora wobec księdza i bogatego pana, ona zawsze wiedziała, że to są wszystko cuda na kiju. Nie bała się ani podłej stryjenki, ani nie szczędzących rózgi zakonnic w sierocińcu, po prostu wiedziała, co jest prawe, a co niegodne. Nie dała się zastraszyć, nie dała się zwieść, nie pozwoliła sobie odebrać godności. Nie bała się kochać i nienawidzić, myśleć samodzielnie, podejmować decyzje. Była mądra, niepokorna i pełna namiętności. Jakimś cudem zdołała zachować rozsądek i siłę ducha, pielęgnować swój wewnętrzny świat marzeń i ideałów, choć otoczenie skutecznie starało się zabić w niej resztki osobowości.
Zwykłam mawiać, że moją największą inspiracją literacką w dorosłym życiu jest proza Kurta Vonneguta - rzeczywiście, to chyba właśnie jemu zawdzięczam nieco cierpkie spojrzenie na życie i skłonności do uciekania w swój prywatny kosmos, kiedy życie nie daje mi żyć. Ale teraz, kiedy sięgam pamięcią jeszcze dalej wstecz, myślę, że Jane Eyre sprawiła, że nigdy nie straciłam kłów i pazurów.
Kobietki! Kiedy wasze córki będą już dość duże, dajcie im przeczytać "Jane Eyre". Może nie od razu zaskoczą, o co chodzi (moja nauczycielka francuskiego z bólem wyznała, że jej 18-letnia córka wzgardziła lekturą po całości - może dlatego, że tutaj przerabia się to w szkole?), ale takie powieści zostawiają na zawsze ślad w pamięci.
Nawiasem mówiąc, dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co było największą inspiracją - spośród wielu innych klasycznych romansów - dla "Zmierzchu" :) Ciekawe.
Ostatnimi czasy przeżywałam lekki kryzys filmożerczy i zdawało mi się, że nie będę już w stanie cieszyć się kinem cięższego kalibru. Jak się okazało, nie był to stan patologiczny, a jedynie odrętwienie spowodowane brakiem odpowiedniego bodźca! Oto bowiem do kin zawitała ekranizacja jednej z moich ulubionych powieści, "Jane Eyre" autorstwa Charlotte Bronte.
Film jest oczywiście wspaniały: surowy, mroczny, trzymający w napięciu, urzekający kunsztem filmowym w każdym aspekcie, od kostiumów po reżyserię. Książkę czytałam wieki temu, więc być może czas zatarł w mojej pamięci ten czy ów detal, ale film wydaje się być dość wierny pierwowzorowi literackiemu pod względem fabuły, a z pewnością pięknie oddaje nastrój powieści. Książka podbiła moje serce pierwotnie dzięki wątkowi romantycznemu, który jest oczywiście piękny i niebanalny, ale wczoraj, kiedy przeżywałam tę historię po raz kolejny, moje myśli pożeglowały w zgoła inną stronę. Pomyślałam bowiem nie o miłości Edwarda i Jane, ale o samej Jane.
Choć przyszło jej dorastać w czasach, kiedy dzieci nie miały żadnych praw, za kręgosłup moralny wystarczała rózga zakonnicy, a za jakiekolwiek zalety wystarczała pokora wobec księdza i bogatego pana, ona zawsze wiedziała, że to są wszystko cuda na kiju. Nie bała się ani podłej stryjenki, ani nie szczędzących rózgi zakonnic w sierocińcu, po prostu wiedziała, co jest prawe, a co niegodne. Nie dała się zastraszyć, nie dała się zwieść, nie pozwoliła sobie odebrać godności. Nie bała się kochać i nienawidzić, myśleć samodzielnie, podejmować decyzje. Była mądra, niepokorna i pełna namiętności. Jakimś cudem zdołała zachować rozsądek i siłę ducha, pielęgnować swój wewnętrzny świat marzeń i ideałów, choć otoczenie skutecznie starało się zabić w niej resztki osobowości.
Zwykłam mawiać, że moją największą inspiracją literacką w dorosłym życiu jest proza Kurta Vonneguta - rzeczywiście, to chyba właśnie jemu zawdzięczam nieco cierpkie spojrzenie na życie i skłonności do uciekania w swój prywatny kosmos, kiedy życie nie daje mi żyć. Ale teraz, kiedy sięgam pamięcią jeszcze dalej wstecz, myślę, że Jane Eyre sprawiła, że nigdy nie straciłam kłów i pazurów.
Kobietki! Kiedy wasze córki będą już dość duże, dajcie im przeczytać "Jane Eyre". Może nie od razu zaskoczą, o co chodzi (moja nauczycielka francuskiego z bólem wyznała, że jej 18-letnia córka wzgardziła lekturą po całości - może dlatego, że tutaj przerabia się to w szkole?), ale takie powieści zostawiają na zawsze ślad w pamięci.
Nawiasem mówiąc, dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co było największą inspiracją - spośród wielu innych klasycznych romansów - dla "Zmierzchu" :) Ciekawe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz