sobota, 2 stycznia 2010

12 things of Christmas

Skoro święta spędziłam z dala od wyspiarskich obyczajów i bez "12 days of Christmas" w radiu, przygotowałam własną, prywatną wersję tej kolędy.


12 miesięcy życia miałyśmy sobie do opowiedzenia z koleżanką Emel.
Czy da się to zrobić w 3 godziny? Trochę ciężko. Tak wiele się wydarzyło w życiu każdej z nas, a zwłaszcza w jej - powrót do kraju, solidne kłopoty zdrowotne jej futrzaka, nowa i nietakaznowufajna praca... Mam nadzieję, że kolejne 12 miesięcy przyniesie jej więcej radości.
Gwoli ścisłości - koleżanka Emel to otwieracz puszek Stefki, bohaterki mojego pierwszego lolcata:


11 godzin spałam w nocy z 23 na 24 grudnia. Nie jestem śpiochem i zawsze śpię tylko tyle, ile potrzebuje normalna, zdrowa, dorosła osoba. Niestety, poprzedniej nocy wpadłam na genialny pomysł czuwania przez całą noc, ponieważ miałam lot o 7:30, co wiązało się z pobudką o 4:30, po której z reguły jestem jeszcze bardziej zmarnowana. Wymyśliłam sobie, że jak się nie położę, to będę bardziej rześka. Źle, źle, źle.

10 książek przywiozłam w moim poświątecznym bagażu:
- "Wrońca" Dukaja i książkę-rozkładankę z Mikołajkiem (prezenty od Mikołaja)
- Sanchez-Andrade Cristina "Coco" (prezent urodzinowy, który musiał zostać w Szczecinie po moim ostatnim pobycie, ponieważ nie miałam już wolnych kilogramów bagażu)
- "Kuzynki", "Księżniczkę" i "Dziedziczki" Pilipiuka dla mojej Przytulanki
- "Dewey. Wielki kot w małym mieście" Vicki Myron - wczoraj przeczytałam w kilka godzin, przesłodka powiastka
- coś tam o Czyngis-chanie i coś tam o hostessach w Tokyo (nie chce mi się wstawać, żeby wpisać autorów), moje lotniskowe zakupy, również za ostatnim wyjazdem do Szczecina, zostawione do gwiazdki z tych samych powodów co "Coco"
- "Literatura na świecie", numer 11-12/1998, poświęcony Jacquesie Derridzie - na fali mojego bardziej poważnego zainteresowania Francją mam szczery zamiar podjąć kolejną próbę przeczytania, i może nawet zrozumienia tego filozofa...

9 kilo jedzenia (tak na oko) przywiozłam ze sobą. W tym: 3 pieczenie mięsne, czekoladki wszelkiej maści, 2 bohenki chleba (już ich prawie nie ma), ciasteczka domowej roboty, jakieś wymyślne herbatki (mimo, że mieszkamy w mieście, gdzie Chińczyków jest więcej niż w Chinatown, mój facet zamawia zawsze zieloną herbatę z Polski - nie pytajcie, dlaczego, ja też nie wiem), flaki błyskawiczne... I jeszcze wiele innych pyszności. Nie, ciągle tego nie zjedliśmy (o dziwo).

8 par kolczyków dostałam pod choinkę i na urodziny. Taką to osobliwą choinkę (wtr54444444444444oiokbn[p-?+"1425
\ - wiadomość od Gryzeldy, która właśnie wskoczyła na laptopa, domagając się chwili pieszczot
) wyciągnęłam ze swojego prezentu:


Wszystkie co do pary są absolutnie czaderskie. Jeszcze nie nosiłam wszystkich, ale to jest do zrobienia, i to szybciej niż myślicie.

7 cukrowych laseczek powiesiłam na choince w domu (wiecie, takich biało-czerwonych, jak w amerykańskich filmach). Podobno są smaczne, ja tam nie wiem, nie potrafię się odżywiać jak Elf Buddy.


6 razy opowiadałam, jak Gryzelda trafiła do mnie do domu. Jak się okazuje, ciągle nie wszyscy czytają mojego bloga. Trzeba siać, siać, siać.


5 kotów odwiedziłam w te święta, a przy okazji ich otwieraczy puszek.

Florka (posiada dwunoga: moją ciocię)

Malinę (posiada dwunoga: Asię)

Lizę i Aldonę (posiadają dwunoga: Alę)

No i, the last but not least...
Kicię (posiada dwunoga: moją mamę)

4 chłopaków wprowadziło się do mojego domu: Stan, Kyle, Eric i Kenny.
A tak na poważnie, to przywiozłam sobie w końcu mój stary South Parkowy kubeczek.


3 płyty CD nabyłyśmy z mamą w Empiku.
- Hey - "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" (świetna płyta, polecam)
- Alber-Strobel - "Duet Gitar Klasycznych" (mmmm)
- Andrzej Jagodziński - sonata B-moll Chopina na jazzowo (z reguły nie ufam "klasykom na jazzowo", ale to jest całkiem niezłe)
Dostałam też pod choinkę nową płytę Kultu. Jest niezła, ale nie ma się co oszukiwać, to nie ten Kult co kiedyś. Co oczywiście nie oznacza, że stracili formę, bo koncerty nadal dają doskonałe. Nie mogę się doczekać nowego tournee!


2 sztuki bagażu kupiłam, w obie strony. Ostatnio ledwo się zmieściłam w limicie 15 kg bagażu głównego, więc tym razem postanowiłam dopłacić, żeby się nie stresować i więcej wziąć. Skoro za bilet zapłaciłam jak za zboże, to zapłacenie za dodatkowy bagaż jest jak zapłacenie za kolejny elewator. Nie boli tak bardzo.

1. raz od wyjazdu na emigrację przyjechałam na święta do domu rodzinnego. Choć trochę się obawiałam gorączki świątecznej i ogólnej nerwówki wokół gotowania, nakrywania do stołu, pakowania prezentów itp., to przyznam, że niewielka to była cena za spędzenie świąt z rodziną, kolędy, wielką choinkę mojej mamy, mruczącego kota na kolanach (z Gryzeldą takie numery nie przechodzą jak na razie), spotkania ze starymi przyjaciółmi i ich nowymi dziećmi/kotami, no i widok śniegu, po raz pierwszy od ponad 2 lat.

A właśnie, jeśli mowa o śniegu, to Dublin zawstydził na nowy rok Szczecin - oto widok z mojego okna:

To białe to naprawdę jest śnieg, a nie szron, którego u nas mnogo o każdej porze roku.
Wesołego po świętach, rodacy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz