kolejna porcja bzdur
Miniony weekend obiftował w różne niesamowite wydarzenia.
Zaczęło się od magicznego wieczoru w biurze nad podwójnym releasem. Kiedyś ten cholerny Sophis mi będzie musiał jakoś się zrewanżować za te gwałty na weekendzie.
W sobotę poszłam na te bretońskie śpiewy i tańce. Było CUDOWNIE. Pierwszy raz w życiu śpiewałam po francusku przy świadkach, próbowałam też po bretońsku, ale było ciężko, bo jak na język celtycki przystało, brzmi on niepodobnie do czegokolwiek i nawet powtórzyć się nie da. Po warsztatach zaliczyłam tzw. fest noz, czyli taki bretoński dansing. Bretońskie tańce wyglądają trochę nudno zewnątrz, ale to wielka frajda, bo nie wymagają jakichś wielkich umiejętności (parę minut na naukę kroków i chwatit'), frajda i relaks nieziemskie.
Tutaj mały przykład jak tańczy się po bretońsku (my chyba nie tańczyliśmy tak dobrze, ale i miejsca mieliśmy mniej):
Nagrania mojego śpiewu nie będzie, bo do tego muszę mieć przynajmniej jedną osobę, która będzie powtarzać, inaczej nie ma tego efektu. Sorry :(
W niedzielę siostra zadzwoniła do mnie na skype z wiadomością, że za parę miesięcy zostanę ciocią. Poruszona tą nowiną, a także tym, że kot wchodzi na laptopa i za chwilę może nam brutalnie przerwać tę jakże ważną rozmowę, wykonałam gwałtowny ruch ręką, którego trajektoria przecięła brzeg kubka z kawą... I tak oto znowu musiałam rozebrać laptopa i zostawić rozgrzebanego na 2 dni do suszenia, i znowu muszę wymienić klawiaturę, bo spacja i lewy shift zupełnie umarły. Na razie zakupiłam klawiaturę zewnętrzną na usb, bo jak się okazało, na części z jebaja muszę trochę sobie poczekać. W odruchu przezorności zamówiłam od razu dwie, nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się przyda :)
Nawiasem mówiąc, Przytulanka na ten incydent powiedziała, że mój lapek jest polski do bólu, bo był zalany i przeżył.
A ja nadal twierdzę, że mój lapek to bestia z piekła rodem, a złego diabli nie biorą :)
Jeśli mowa o Bretończykach, to ostatnio upodobałam sobie zespół Manau (o dziwo, hip-hop, ale taki folk-hh):
Z innej beczki, to jestem podziębiona, a dieta Dukana mnie nieźle osłabia. Ale jestem twarda i nie pękam. Jeszcze. Weekend w łóżku powinien załatwić sprawę.
Na poniedziałek mam zadanie domowe z francuskiego: napisać love story. Olala, nie powinno mi się powierzać takich zadań. Jak wczoraj robiliśmy podobne zadanie na zasadach pracy zbiorowej, to moim najmocniejszym wkładem w historię było:
A ona powiedziała:
- jak się nazywasz, palancie?
Oczywiście jak już napiszę, to nie omieszkam jej tutaj przedstawić.
Kolega XL ma nieustająco na google talk opis Having a Bud, watching the game (wiwat kawalerskie życie), co spowodowało lawiną różnych opisów z mojej strony:,
having vodka, watching my mirror reflection...
having Polyjuice Potion, watching quidditch match...
having wine, watching weekend coming through my door...
having coffee, watching how boring my job is...
having coke, watching the ceiling...
having tea, watching youtube...
having wine, watching weekend going away...
having coffee, watching out for boss ;)
Gryzelda posiała w kosmos niektóre zmiany w niniejszej notce i musiałam niektóre rzeczy pisać po raz drugi (i pewnie coś zniknęło na zawsze w czeluściach mojego pokręconego mózgu zamiast zaświecić na blogu; boże, jaki żal). Chyba muszę wprowadzić kotu bana na laptopa. Ciekawe, czy podziała.
Kiedy lapek był rozkręcony, siedziała taka biedna i bezradna na częściach, wodząc po stole smutnym wzrokiem. Aż mi było jej żal.
Zakupiłam niedawno "Baśnie barda Beedle'a" (to takie bajeczki, które czytały dzieciaki w "Harrym Potterze"). Reakcja Przytulanki:
- Już wkrótce w księgarniach: "Dziennik Toma Riddle'a"!
Nie mogę się już doczekać weekendu. Ten tydzień mnie wyjątkowo dobija...
Właśnie wymyśliliśmy z Przytulanką, że gdyby The Cure wywodziło się z Deszczowo-Ziemniaczanej Wyspy (zwanej też Zieloną/Szmaragdową), to tytuł piosenki/refren brzmiałby "Friday I'm just stoned" :D
c.d.n.(?)
Miniony weekend obiftował w różne niesamowite wydarzenia.
Zaczęło się od magicznego wieczoru w biurze nad podwójnym releasem. Kiedyś ten cholerny Sophis mi będzie musiał jakoś się zrewanżować za te gwałty na weekendzie.
W sobotę poszłam na te bretońskie śpiewy i tańce. Było CUDOWNIE. Pierwszy raz w życiu śpiewałam po francusku przy świadkach, próbowałam też po bretońsku, ale było ciężko, bo jak na język celtycki przystało, brzmi on niepodobnie do czegokolwiek i nawet powtórzyć się nie da. Po warsztatach zaliczyłam tzw. fest noz, czyli taki bretoński dansing. Bretońskie tańce wyglądają trochę nudno zewnątrz, ale to wielka frajda, bo nie wymagają jakichś wielkich umiejętności (parę minut na naukę kroków i chwatit'), frajda i relaks nieziemskie.
Tutaj mały przykład jak tańczy się po bretońsku (my chyba nie tańczyliśmy tak dobrze, ale i miejsca mieliśmy mniej):
Nagrania mojego śpiewu nie będzie, bo do tego muszę mieć przynajmniej jedną osobę, która będzie powtarzać, inaczej nie ma tego efektu. Sorry :(
W niedzielę siostra zadzwoniła do mnie na skype z wiadomością, że za parę miesięcy zostanę ciocią. Poruszona tą nowiną, a także tym, że kot wchodzi na laptopa i za chwilę może nam brutalnie przerwać tę jakże ważną rozmowę, wykonałam gwałtowny ruch ręką, którego trajektoria przecięła brzeg kubka z kawą... I tak oto znowu musiałam rozebrać laptopa i zostawić rozgrzebanego na 2 dni do suszenia, i znowu muszę wymienić klawiaturę, bo spacja i lewy shift zupełnie umarły. Na razie zakupiłam klawiaturę zewnętrzną na usb, bo jak się okazało, na części z jebaja muszę trochę sobie poczekać. W odruchu przezorności zamówiłam od razu dwie, nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się przyda :)
Nawiasem mówiąc, Przytulanka na ten incydent powiedziała, że mój lapek jest polski do bólu, bo był zalany i przeżył.
A ja nadal twierdzę, że mój lapek to bestia z piekła rodem, a złego diabli nie biorą :)
Jeśli mowa o Bretończykach, to ostatnio upodobałam sobie zespół Manau (o dziwo, hip-hop, ale taki folk-hh):
Z innej beczki, to jestem podziębiona, a dieta Dukana mnie nieźle osłabia. Ale jestem twarda i nie pękam. Jeszcze. Weekend w łóżku powinien załatwić sprawę.
Na poniedziałek mam zadanie domowe z francuskiego: napisać love story. Olala, nie powinno mi się powierzać takich zadań. Jak wczoraj robiliśmy podobne zadanie na zasadach pracy zbiorowej, to moim najmocniejszym wkładem w historię było:
A ona powiedziała:
- jak się nazywasz, palancie?
Oczywiście jak już napiszę, to nie omieszkam jej tutaj przedstawić.
Kolega XL ma nieustająco na google talk opis Having a Bud, watching the game (wiwat kawalerskie życie), co spowodowało lawiną różnych opisów z mojej strony:,
having vodka, watching my mirror reflection...
having Polyjuice Potion, watching quidditch match...
having wine, watching weekend coming through my door...
having coffee, watching how boring my job is...
having coke, watching the ceiling...
having tea, watching youtube...
having wine, watching weekend going away...
having coffee, watching out for boss ;)
Gryzelda posiała w kosmos niektóre zmiany w niniejszej notce i musiałam niektóre rzeczy pisać po raz drugi (i pewnie coś zniknęło na zawsze w czeluściach mojego pokręconego mózgu zamiast zaświecić na blogu; boże, jaki żal). Chyba muszę wprowadzić kotu bana na laptopa. Ciekawe, czy podziała.
Kiedy lapek był rozkręcony, siedziała taka biedna i bezradna na częściach, wodząc po stole smutnym wzrokiem. Aż mi było jej żal.
Zakupiłam niedawno "Baśnie barda Beedle'a" (to takie bajeczki, które czytały dzieciaki w "Harrym Potterze"). Reakcja Przytulanki:
- Już wkrótce w księgarniach: "Dziennik Toma Riddle'a"!
Nie mogę się już doczekać weekendu. Ten tydzień mnie wyjątkowo dobija...
Właśnie wymyśliliśmy z Przytulanką, że gdyby The Cure wywodziło się z Deszczowo-Ziemniaczanej Wyspy (zwanej też Zieloną/Szmaragdową), to tytuł piosenki/refren brzmiałby "Friday I'm just stoned" :D
c.d.n.(?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz