wtorek, 28 października 2008

Powiedz "P", powiedz "E", powiedz "C", powiedz "H"!

Długi weekend opuszcza już nasz dubliński grajdołek. Zapowiadał się niewesoło, ale to nie zraziło naszej gwiazdy i jej Przytulanki, którzy zawsze działają wg złotej zasady urlopowicza: "ducha wyzionę, a wypocznę".

Właściwie jeszcze przed rozpoczęciem weekendu było dość nieciekawie. Najpierw się okazało, że chop mój ma wolną środę, a popracuje w sobotę. No, ale to bardziej jego pech niż mój ;) Potem w piątek po południu okazało sie, że pieprzone Żabojady nawaliły i wisi nade mną groźba przyjścia do pracy w poniedziałek, w to długo oczekiwane Bank Holiday. Olałam ich, ale przejdę do historii jako "ta, która ośmiela się mieć życie prywatne i nie przyjść do pracy w dzień wolny" (swoją drogą: jak jest 1 listopada, 1 maja, Boże Ciało, 14 lipca, 15 sierpnia czy coś w ten deseń, to w ich biurze nie ma żywej duszy, kiedy my pracujemy w pocie czoła - nic, tylko się do Francji przeprowadzić). Obawiałam się, że po takim wstępie humor zwarzy mi się na cały weekend i nie odpocznę, ale na szczęście udało mi się zapanować nad sobą i w wyniku długich medytacji nad kieliszkiem czerwonego wina odnaleźć w sobie mojego wewnętrznego, śmierdzącego lenia.

W sobotę odpoczywałam w domowym zaciszu. Może dla niektórych to głupie i dziwaczne, ale ja lubię pobyć sama i wyciszyć się nieco, albo porobić coś, podczas czego nie chciałabym być widziana przez mojego chopa - np. oglądania filmu pt. "Nie kłam, kochanie". Wieczór z przytulanką typowo weekendowo: film, kolacja i szperanie w internecie, oczywiście ja z moim czerwonym skarbem na kolankach na kanapie, a on fukając z zazdrości przy swoim PC.

W niedzielę postanowiliśmy się ruszyć z chałupy, bo dzień był pikny i nie mogliśmy tego przegapić, tak jak nie lekceważy się zaćmienia słońca albo pojawienia się komety. W końcu możemy nie dożyć drugiej takiej okazji!

Nasze nadzieje okazały się jednak płonne: kiedy uszliśmy 100 metrów od domu, kierując się w stronę autobusu do ogrodów botanicznych, lunęło i powiało, wywracając mój tani parasol na lewą stronę. 
Tak swoją szosą: wiecie, jaka jest nowa definicja szczytu głupoty? Kupować w Irlandii parasol droższy niż za 5 euro - bo wszystkie łamią się na wietrze tak samo. Na szczęście moja tandeta dała się odwrócić we właściwą stronę bez łamania czegokolwiek. Daję jej jeszcze dwie ulewy z wietrzyskiem, zanim wyląduje w koszu na śmieci przy akompaniamencie słów na K.

Ulewę przeczekaliśmy w fantastycznej księgarni (polecam: chapters.ie na Parnell St. w Dublinie), gdzie kupiłam sobie 2 fajne albumy, w dziale używanych. Jeden to historia inspiracji sztuką chińską na Zachodzie, drugi to taka krótka historia mody, świetnie obfotografowana. Tyle przyjemności i punktów do lansu za jedyne 24 euro!



Przyznam się szczerze, że miałam cichą nadzieję, że będzie lało, kiedy wyjdziemy z księgarni, więc wrócimy do domku i skonsumuję nowe nabytki. Ale niestety - kiedy wyszliśmy z tej świątyni słowa drukowanego, pogoda szła ku dobremu i nie było już wymówki. 
Na przystanku autobusowym dopadł nas pech nr 2, gdyż okazało się, że musimy długo czekać na autobus. Wiele już nabluzgałam się na dublińskie autobusy, ale jeszcze raz nie zaszkodzi: okazało się, że podjechało w tzw. międzyczasie kilka autobusów, które też by nas zawiozły tam, gdzie chcemy, ale my o tym nie wiedzieliśmy, bo na planie miasta nie ma takich informacji, a z rozkładu się tego nie sposób dowiedzieć. Dublin to stolica Dezinformacji. Tak czy siak, dotarliśmy w końcu do ogrodów i tutaj pech nr 3 uderzył z całą mocą.
Moje kochanie kupiło sobie niedawno cyfrową lustrzankę i dokupił sobie już dwa obiektywy, które oczywiście wziął ze sobą. Wielgachna torba z wszystkimi obiektywami i body aparatu naprawdę nieźle waży... I co? I okazało się, że w karcie pamięci zrobiło się kuku (karty z j*baya to zuo i nie dobro), a zapasowej nie ma. Czyli, że aparat i jego "słoiki" stanowią na tej wyprawie zbędny balast. Bardzo mi było żal mojej Przytulanki, zwłaszcza, że kupił sobie obiektyw portretowy i miałam nadzieję na jakieś urocze podobizny jego i mnie w scenerii jesiennej w naszych ukochanych ogrodach. Dzień był idealny na fotografowanie, bardzo słoneczny, a sceneria przepiękna.


Jedna z wielu malowniczych alei w ogrodach botanicznych
Pech nr 4 - żeby nie było, że ja byłam jedynym słusznym fotografem na tej wycieczce: w którymś momencie coś pochrzaniłam z czułością (tą w aparacie, a nie tą wobec Przytulanki) i większość zdjęc tego dnia robiłam na czułości 800, więc szum na miarę bieszczadzkiego potoku. Na moim małym ekraniku w aparacie nic nie było widać, dopiero oglądając zdjęcia na moim dodatku do sandałów przeżyłam szok. Neat Image uratował parę fotek, ale szału nie ma. Taki piękny dzień na fotografowanie, a ja to spieprzyłam... No comments.


Przytulanka w złym humorze



October ID by *Margotka on deviantART

Dokonaliśmy też wielkiej rzeczy: rozmroziliśmy i umyliśmy lodówkę. Udało nam się również zmusić do współpracy ogrzewanie w salonie, niestety, był to wyczyn jednorazowy. Jeżeli ktoś zna jakieś zaklęcia na grzejniki elektryczne to jesteśmy zainteresowani, bo metody naukowe (różne kombinacje przycisków) zawiodły.

Niedziela oszczędziła nam więcej zmartwień, skończyło się na zaszumionych zdjęciach. Poniedziałek natomiast jest z definicji dodupny zawsze i wszędzie, czy bank holiday czy nie. 

Dzień zaczęliśmy od najbardziej gównianego filmu, jaki w życiu widziałam: "1612". Przypuszczam, że to jakaś klątwa, jaką rzucił na mnie mój manager-Rusek za karę, że chciałam mieć dziś wolne. Na dodatek moja szyja jest cały dzień obolała, jakbym spała w szufladzie komody. Kto na mnie voodoo uprawia, przyznać się? :>
Potem zdecydowaliśmy się wybrać do War Memorial Park. Próbowaliśmy się tam już kiedyś dostać, ale nie mieliśmy planu miasta i zabłądziliśmy. Dziś już czuliśmy się pewniej, bo ostatnio zobaczyliśmy ten park z jednego ze wzgórz w Phoenix Park i łudziłam się, że pójdzie gładko. I znowu zabłądziliśmy, wybraliśmy złą stronę rzeki i zasuwaliśmy kawał drogi nudną, ruchliwą ulicą, bez szans na most, żeby się dostać do parku. Popatrzyliśmy sobie nań z drugiej strony rzeki i stwierdziliśmy, że i tak wygląda nudno i tandetnie. Postanowiliśmy się tam nigdy więcej nie wybierać. Jeżeli kogoś śmieszy nasze zagubienie, to informuję, że dookoła jest pełno zamkniętych osiedli i trudno znaleźć jakieś przejście tam, gdzie się chce. Na dodatek było zimno, pochmurno i lekko nas zmoczyło przez moment. Brr.



Jakby było mało niespodzianek na dziś, obejrzeliśmy jeszcze jeden film, który okazał się być denny do kwadratu - "Wanted". Czuję, że moje poczucie estetyki zostało zgwałcone, i to dwukrotnie w ciągu jednego dnia. Czy jest na sali psycholog? Albo barman?

Każdy weekend ma to do siebie, że się kończy - jaki zły by nie był, najgorszy jest i tak wtedy, kiedy go nie ma i trzeba chodzić do pracy. Na szczęście od soboty jestem na urlopie, udało mi się wyżebrać tydzień przerwy od zasuwania na mojej galerze. Tak więc, żeby jakoś optymistycznie zakończyć te smutne wynurzenia Białego Kołnierzyka, mam dla czytelników piosenkę, nagraną w studio Piżama Records (czyli moja web camera w laptopie, moja gitara za 125 euro i moje dobre chęci). Jest to optymistyczne zakończenie z customizacją (modne słowo), bo możecie posłuchać piosenki, lub jej nie słuchać, słowem - dostosować miłe wrażenia do własnych potrzeb. Miłej reszty tygodnia :)




Acha, jeżeli kogoś to interesuje, to serwuję naświeższe wieści z Frontu Walki z Tłustym Dupskiem: 

- schudłam jakieś 5 kg i mieszczę się w spódnicę, którą kupiłam rok temu 
- próbowałam diety czterodniowej, ale czułam się tak podminowana i wygłodzona, że spasowałam i wracam do diety bezmącznej 
- marzy mi się coś słodkiego :( 
- systematyczność moich ćwiczeń jest słaba, niech mnie ktoś zmotywuje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz