wtorek, 12 maja 2020

Zapiski z kwarantanny, cz. 5

Miesiąc przerwy! Ale spoko, wracam do żywych.

Naprawdę, naprawdę chciałam aktualizować mojego blogaska co tydzień. Ale niestety tzw. życie się wtrąciło.

Przede wszystkim od Wielkanocy do ubiegłego czwartku bardzo intensywnie pracowałam. Bardzo. Średnio po 12 godzin dziennie (jednego dnia pracowałam nawet 15). Przygotowywaliśmy wielki release nowej wersji i nie tylko dostałam do odwalenia robotę, którą normalnie wykonują dwie osoby, ale również wszystko, co mogło pójść źle, poszło jeszcze gorzej. Jestem absolutnie skonana i nadal nie mogę się pozbierać psychicznie po tym przeżyciu, chociaż w piątek wzięłam urlop. Nie do wiary, że w mojej pierwszej pracy w Irlandii pracowałam tak tydzień w tydzień przez ponad trzy lata. Dzisiaj sobie nie wyobrażam takiego tempa i gdyby firma zmuszała mnie do czegoś takiego przez dłużej niż miesiąc, to zaczęłabym szukać nowej pracy (tak swoją drogą to pracę chcę zmienić, ale z wielu powodów aktualnie nie mogę i nie palę się do tego aż tak bardzo). Podejrzewam, że miał wielkie znaczenie fakt, że nie miałam wtedy nawet trzydziestu lat, więc miałam lepsze zdrowie i mniejsze możliwości zmiany zawodu.

Piosenka przewodnia z tamtych czasów.


Tak więc, od Wielkanocy życie prywatne w tygodniu praktycznie dla mnie nie istniało. Zupełnie jak i bez pandemii, tylko, że czas, który normalnie spędzam w dojazdach, spędzałam pracując.

Wieczorami, kiedy już stwierdziłam, że mój mózg przestał pracować i muszę przerwać korpokierat na dziś, oglądałam TV i grałam w gry. Z seriali kontynuujemy "Człowieka z Wysokiego Zamku" (nadal bdb), jak również obejrzeliśmy znakomity serial kryminalny produkcji BBC pt. "Life on Mars" i zaczęliśmy jego sequel, "Ashes to ashes." Nie obejrzeliśmy ani jednego filmu, bo nie miałam na to energii ani koncentracji.

Z gier, oprócz mojego ulubionego House Flippera, przeszłam grę pt. Station Renovation (również polskiej produkcji; celem jest odremontowanie i przywrócenie do użytku kilka stacji kolejowych; szkoda, że to zaledwie 12 godzin grania i skończyłam w jeden weekend). Jako, że kiedy jestem zmęczona psychicznie nic mnie tak nie relaksuje jak granie w strzelanki, zainstalowałam kolejną część serii Far Cry, Primal. Wielu ludzi krytykuje tę część (ludzie od Honest Trailers z całą swoją złośliwością stwierdzili, że formuła FC nie działa bez broni palnej), ale osobiście jestem zachwycona i nawet bugi mnie nie wkurwiają. Dodatkowy plus: można oswajać dzikie zwierzęta (żeby potem odwalały za nas część roboty) i je miziać :) Na razie "mam" cyjona, jaguara, lwa, dwa tygrysy szablozębne, wilka i dwa niedźwiedzie.

Jaguar podczas miziania robi miny, rusza głową i mruczy jak Gryzelda (która miała również panterzy pysk i chód dzikiego kota). Right in the feels :(


W weekendy próbowałam poświęcić czas na ciut większe projekty niż tymczasowy reset mózgu i tak w pierwszy weekend po Wielkanocy zabrałam się za solidne czystki w garderobie (czyli w ubraniach, akcesoriach, butach i biżuterii). Fakt, że miało to wymiar cokolwiek symboliczny, bo rzeczy wytypowane do wyjazdu z chaty nie mogą jej na razie fizycznie opuścić; po prostu kolejne przedsięwzięcie na "po kwarantannie." Ale pomijając trzy ogromne torby ubrań i akcesoriów zalegających teraz w salonie jestem niezmiernie zadowolona z efektów: zwolniłam jedną szufladę w komodach i pochowałam doń część biżuterii, torebki nie wiszą już w korytarzu, a mieszczą się na półce w szafie, no i najważniejsze: po raz pierwszy odkąd tu mieszkam jestem w stanie zamknąć szafę. Dotąd jedno skrzydło było permanentnie otwarte i wisiały na nim spódnice. Dzięki temu, że mniej rzeczy jest na widoku, sypialnia nie wygląda już jak graciarnia i dużo przyjemniej się rano wstaje. Nawet mam coś na kształt toaletki, aczkolwiek nie wiem do końca po co, skoro mam dużo lepsze warunki do malowania się w łazience. Eksperci od wystroju wnętrz prawią, że powieszenie lustra w ciemnym kącie pokoju może rozjaśnić pomieszczenie i tej wersji się trzymam.



"Toaletka" spotkała się z wielkim entuzjazmem Maggie May, która ma taką metodę na obudzenie mamusi, że chodzi po sypialni i strąca przedmioty. Co rano któryś biżut ląduje na podłodze :D

W ciągu kolejnych dwóch tygodni zaczęłam się przymierzać do jeszcze gorszej stajni Augiasza, a mianowicie do uporządkowania moich zasobów do rękodzielenia. Zaczęłam wczoraj (w niedzielę), spędziłam nad tym ok. 8 godzin, dzisiaj ok. godziny i nadal nie jest zrobione, ale idzie mi dużo lepiej niż się spodziewałam. Zapewne pomogło mi to, że w poprzedzających tygodniach, podczas pracy, kiedy to musiałam dosłownie siedzieć i patrzeć jak wykonuje się kod, zaczęłam rozkładać na czynniki pierwsze jakieś 99% moich dzieł, które kiedyś tam zrobiłam na sprzedaż. Teraz mam prawdziwy obraz tego, ile tak naprawdę tego mam. Sporo wyrzuciłam (głównie plastik beznadziejnej jakości i elementy posrebrzane tak poczerniałe, że aż brzydziłam się dotykać), trochę wytypowałam żeby oddać/odsprzedać. Zainstalowałam dwie nowe szuflady w biurze/pracowni i wreszcie robię użytek z różnych frymuśnych pudeł z IKEA, które kupiłam na tę okoliczność (przezroczyste, żeby było wiadomo, co mam, wiecie o co chodzi.)

Kto kupuje koraliki ten wie :D

Początek. Samo przeniesienie tego wszystkiego z biura do sypialni było tak męczące, że byłam cała mokra od potu.


Warto również wspomnieć, że w ubiegłym tygodniu Rumianek i ja reaktywowaliśmy zestaw do badmintona! Kupiliśmy go dwa lata temu w Lidlu i o ile latem 2018 graliśmy naprawdę sporo (właściwie codziennie przez całe lato i wczesną jesień), o tyle w ubiegłym roku udało nam się zaledwie raz, bo lato było wietrzne jak rzadko kiedy. Od inauguracji sezonu kometkowego póki co nie miałam czasu, a teraz nastali Zimni Ogrodnicy, ale jak tylko pogoda się poprawi, to wracamy na kort (przez 'kort' rozumiem kawałek trawnika na osiedlu).


Z dokonań kulinarnych to nie baudzo jest się czym chwalić. Rumianek nadal piekł, gotowaliśmy posiłki, wpieprzaliśmy sałatki i dania wege różnej maści. Ogólnie wstyd się przyznać, ale mam dość gotowania. Nie brakuje mi wielu rzeczy sprzed kwarantanny, ale teraz już mam coś na liście tęsknot: restauracje/kawiarnie/puby. Nie muszę się martwić, czy mam składniki, nie muszę przygotowywać, nawet nie muszę wstawiać naczyń do zmywarki. Jakież to wspaniałe! (to nie tak, że jadam na mieście bez przerwy, ale jednak minimum raz w tygodniu, a to nie licząc różnych przekąsek kupowanych po drodze do biura, rzeczy serwowanych w pracy itp. atrakcji). No ale co robić, jeść trzeba. Więc gotowaliśmy, po raz 483594573894. tej wiosny. Zrobiłam m.in. chili son carne, i nawet porobiłam focie, bo planuję wrzucić przepis na blogaska. Niektórzy zapewne pamiętają mój "przepis" na sałatkę. Chciałam reaktywować serię, więc coming soon!

Oprócz tego, próbowałam odtworzyć sałatkę, którą lata temu jadłam w pubie. Nazywała się "azjatycka sałatka na ciepło z wołowiną" (u mnie oczywiście wersja wege z pokrojonym burgerem Quorn). Nie do końca mi się udało, ale nie było najgorsze. Wiecie, sałatka. Tego się nie da spierdolić. A przynajmniej jeśli się jest warzywoholikiem.


Oprócz tego, upiekłam raz chleb bananowy. Na ogół pieczeniem zajmuje się Rumianek, ale tym razem był niedysponowany z powodu urazu palca, a banany wyglądały, jakby lada moment miały zyskać samoświadomość, więc zabrałam się do dzieła. Robiłam według przepisu BBC i wyszło... za słone! Ale nie smakowało najgorzej i dało się jeść. No i ładnie wyglądało.


Z innych przygód Perfekcyjnej Pani Domu, to moje czystki w szafie zaowocowały przeniesieniem paru szmatek do pracowni celem dokonania przeróbek. Szyć za bardzo nie umiem, ale w końcu się nauczę. Na razie skróciłam ramiączka w koszulce do spania (no patrzcie na ten nadruk, nie mogłam odpuścić) i zrobiłam dekolt w koszulce unisex (a więc pasującej wyłącznie na męską sylwetkę). Próbowałam też przerobić jedną sukienkę, ale niestety tutaj poległam i nie wiem, czy da się ten ciuch jeszcze uratować. Na razie wszystko ręcznie, ale rączki palą się do maszyny coraz bardziej!


Niestety, dekolt kończy się nieco za blisko nadruku. Następnym razem będę mądrzejsza.
Żyję. Działam. Pracuję. Ale niestety przykro przyznać: trochę wewnętrznie oklapłam. Odechciało mi się spacerów, do ćwiczeń nadal się nie zmobilizowałam (myślałam, że nie uprawiam sportów dlatego, że nie mam czasu; otóż nie - nie robię tego, bo zwyczajnie nie cierpię wysiłku fizycznego). Oprócz tego kołomyja w pracy zaowocowała niezbyt przyjemnymi rozkminami nt moich perspektyw zawodowych i możliwości intelektualnych. Zapewne nie pomagało w tym przedsięwzięcie rozkładania na czynniki pierwsze mojej biżuterii, która to czynność uświadomiła mi jak mało co, jak wiele straciłam w ciągu ostatnich lat. Nie mam już tej iskry, żeby tworzyć, nie mam przestrzeni, nie mam czasu, chyba nawet nie mam tego czegoś, co musi mieć przedsiębiorca, żeby wyżyć z pracy własnych rąk. Rozmyślając o stracie nieuchronnie wracałam do tematu Gryzeldy (która uwielbiała mi 'asystować' przy kleceniu tych wszystkich dzieł), zwłaszcza, że 2. maja stuknął rok odkąd zrobiłam sobie tatuaż z jej podobizną. Ogólnie dół jak chuj i autopilot.

To nie jest tak, że dołuje mnie pandemia czy izolacja (wręcz przeciwnie, przebywanie z dala od biura i ludzi z pracy bardzo mnie podnosi na duchu). Po prostu teraz mam czas zastanowić się nad swoim życiem i efekty są smętne jak listopad w Irlandii. Albo lato w Irlandii. Albo jakakolwiek pora roku w Irlandii. Czy zrobię coś, żeby odwrócić ten trend? Niestety, praca nadal istnieje i absorbuje mnie przez większość dnia (chociaż już nie po 12 godzin), a porządkowanie materiałów do rękodzieła jeszcze nie skończone. Co robić, poprawiam koronę i zasuwam, bo jakie mam wyjście. Pozostaje mieć nadzieję, że skończy się pandemia, wrócę do lekcji jazdy i skończę prawko, poszukam wreszcie lepszej pracy (bez prawka nie warto), zrobię remont mieszkania (bez prawka się nie da), przygarnę nowego kota (bez prawka nie ma sensu) i w ogóle wszystko będzie lepiej. Bez przyszłości jest jak bez sensu.

Ku przyszłości!


4 komentarze :

  1. Trzymam kciuki, żeby udało się z prawkiem! Powiem szczerze, że jestem zaszokowana negatywnie liczbą godzin, jaką poświęcasz pracy... czy to normalne w Irlandii? Bo moja przyjaciółka też tak zasuwa. Ale przecież teoretycznie macie 7h dziennie! Mam nadzieję, że są też jakieś normalne firmy, w których mogłabyś to 7h (i pół na lunch, bo pewnie się u Was też nie wlicza).
    U mnie pandemia płynie odwrotnie. Tzn. bez trudu poświęcam czas na ćwiczenia, spacery i góry, ale zaczynam mieć kłopoty z produktywnością w robocie. Zapisałam się do psycholożki, bo ostatnie, czego chcę, to żeby mi bore out wrócił; kilka sesji już miałam i jest trochę lepiej (przyjaciółka stąd poleciła mi rewelacyjną babkę!) Nie wiem, jakie u Ciebie jest podejście do psychoterapii, ale myślę, że dobry psycholog mógłby pomóc przynajmniej częściowo (depresji, jeśli ją masz, nie zabierze, wiadomo, ale inne rzeczy da się przepracować, zwłaszcza te głupoty, jakoby coś było nie tak z Twoimi możliwościami intelektualnymi albo perspektywami zawodowymi).
    Ściskam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak gwoli ścisłości: pracuję dokładnie 7.5 godzin dziennie, lunch się w to nie wlicza :) To raczej standardowy wymiar czasu pracy w Irlandii. W mojej pierwszej pracy było 40 godzin tygodniowo zamiast 37.5 (czyli jak w Polsce) i bardzo się zdziwiłam, kiedy zmieniłam zatrudnienie. Oczywiście kontrakty to jedno, a życie to drugie. Jeżeli jest robota do wykonania, a ty masz rachunki do opłacenia, to niestety, ale musisz zasuwać. W obecnym miejscu pracy nie zdarzało się to dotąd aż tak często, ale w ubiegłym roku było sporo takich okresów i jestem rzeczywiście zaniepokojona tym stanem rzeczy. Poskarżyłam się managementowi, ale nic z tego nie wynikło. Co do psychologa, to niedawno miałam parę sesji w związku z Gryzeldą, ale teraz nie widzę potrzeby. Boreout mam już od dawna i niestety poza zmianą pracy nie widzę wyjścia z tego shitu, a pracy zmienić nie mogę, bo blokuje mnie sytuacja z prawem jazdy. Tak więc mogę tylko narzekać (póki co). Mam nadzieję, że sesje z psycho Ci pomogą. Pozdrawiam!

      Usuń
    2. A jeszcze co do tego, co jest normalne w Irlandii - ten kraj niestety nie stoi zbyt dobrze w rankingu respektowania praw pracownika. Zero hours contracts, związki zawodowe to porażka, urząd pracy potrafi tylko wypłacać zasiłki, jeżeli pracujesz w danym miejscu krócej niż rok i jeden dzień, to pracodawca może robić co chce - obciąć ci pensję, nie dać umowy, wylać za chorobowe, wolna Amerykanka. Kapitalistyczny raj.

      Usuń
    3. Jeśli chodzi o sesje, to jestem dobrej myśli - raz, że zareagowałam natychmiast, gdy zauważyłam, że zaczynam prokrastynować i ciężej mi się zabierać za zadania pracowe, dwa - ta babka jest po prostu rewelacyjna.
      W Szwajcarii akurat osobę chorą można też zwolnić, nie ma ochrony prawnej, niestety. Ale np. w mojej poprzedniej poprzedniej firmie kolega miał raka i był dwa lata nieobecny i trzymano dla niego stanowisko cały czas, wrócił potem, gdy wyzdrowiał.
      Natomiast z umowami o pracę jest ściśle uregulowane i po okresie próbnym (standardowo 3 miesiące) albo Cię zatrzymują i dają umowę na czas nieokreślony albo nie przedłużają w ogóle, nie ma prawnie innej opcji. (Chyba że kontrakt, to wiadomo, kontrakty są na czas określony, ale na tym się nie znam, zawsze pracowałam tylko na normalną umowę).
      Nadgodziny dwie firmy temu wyrabiałam, by odebrać je sobie jako urlop (bo brakowało mi dni urlopowych), teraz już nie mam na to sił (u mnie są 42 h tygodniowo), więc jeśli brakuje mi urlopu, to biorę niepłatny. W moim teamie nadgodziny robi tylko szef.
      Po tym wszystkim, co piszesz, bardzo, bardzo mocno trzymam kciuki, żeby udało Ci się zrobić prawko jak najszybciej!

      Usuń