sobota, 11 kwietnia 2020

Zapiski z kwarantanny, cz. 4

Lato, lato wszędzie.

Witam szanownych czytelników prawie-że-Wielkanocnie i zapraszam na kolejny odcinek Transmisji  z Końca Świata!



Wyobraźcie sobie, że w ten weekend jest Wielkanoc. Co prawda święto to traci na sile rażenia, kiedy człowiek wyrzekł się kiełbasy, szynki i religii, ale jest okazja udekorować się jajami i zrobić sałatkę jarzynową, więc... niech się święci.

Rumianek tydzień temu: To kiedy ta cała Wielkanoc? Jutro?
Ja (jak już się wyśmiałam na zapas): Dam ci wskazówkę: jeśli jest poniedziałek, a ja nie pracuję, to znaczy, że jest Lany Poniedziałek.

(Nawiasem mówiąc, na Wyspach oczywiście nie ma tradycji Lanego Poniedziałku, ale 2 lata temu zaprezentowałam Rumiankowi ideę, a ten baaardzo wziął sobie to do serca i kiedy przyszła pora chlusnął mi w twarz szklanką wody. Z samego rana. Thanks, I guess.)

Tydzień upłynął nam na pracy, gotowaniu i... korzystaniu z pogody! Zupełnie niespodziewanie bowiem przyszło do nas coś-jakby-lato. Temperatury poszybowały do 20 stopni Celsjusza, było mnóstwo słońca (nie obyło się bez wiatru i chmur, ale bez dramatu) i zero deszczu. Z tej radości trudno było się skupić na robocie, zwłaszcza, że moje domowe biuro jest po stronie zachodniej i słońce mam dopiero ok. 15:00, a do tego czasu jest tam zimno jak w psiarni. Ratowałam się krótkimi przerwami na kawę/herbatę na balkonie od strony salonu, gdzie Rumianek zażywał słońca i lektury przez większość poranka.

Pocieszam się, że jako Brytol zdążył się na tym słońcu usmażyć w pięć minut i teraz jest tu i ówdzie taki rozkosznie czerwony. Muahahahaha.

W środę wieczorem udało mi się wyrwać z mojej zimnej klatki, bo oto w pracy skończył się sprint (z tego tytułu w poniedziałek,wtorek i pół środy miałam POTWORNY zapierdol), a w Parcel Motel czekały dwie przesyłki, więc wybraliśmy się, tym razem piechotą, do Newlands Cross (ok. 4 km spacerku w jedną stronę, taka tam przechadzka). Jedną z przesyłek była paczka rękawiczek jednorazowych, co powitałam z ulgą. Drugą były zaś artykuły do DIY, o czym za chwilę.

Przy okazji zajrzeliśmy do Aldi, głównie po świeże warzywa. Nie wiem jak wy, ale ja mam jakieś takie skrzywienie, że kiedy pogoda sie poprawia, to wtedy chce mi się nie lodów czy lemoniady, ale przede wszystkim świeżych warzyw i owoców. Co prawda mam w domu zapas różnych warzyw w formie mrożonek, konserw i suszu, ale kiedy temperatura przekracza 15 stopni, wtedy pragnę świeżości, chrupkości i soczystości. Niestety, Tesco online nie jest w stanie mi tego zapewnić w dostatecznych ilościach, bo trudno jest teraz znaleźć wolny termin dostawy i najwcześniejsze, co udało mi się znaleźć to 25. kwietnia. Cieszę się, że nie musiałam tak długo czekać na coś świeżego!

Tak więc, nasza dieta wzbogaciła się o tonę surowizny. Nie narzekam.

Czwartkowy lunch. Czego zapewne nie widać, to to, że pod tym wszystkim jest też czarny ryż i wędzone tofu. Sałatka sporządzona podług zasad, które spisałam we wcześniejszej notce.
W czwartek służbowo się trochę opieprzałam, bo tak zasuwałam w poprzednie dni, że uznałam, że mi się należy, i w ogóle odliczałam czas do urlopu następnego dnia. Miałam niestety dwie telekonki (korpo nie ustaje w wysiłkach, żeby nam organizować czas, jak miło z ich strony), ale jakoś przeżyłam z wyłączonym mikrofonem i przy minimalnym zaangażowaniu paszczowym, kiedy tego ode mnie stanowczo wymagano. Nie mówię, że nic nie robiłam, ale wykonywałam jakąś robotę głupiego i pomalutku, bez pośpiechu, z przerwami na kontemplację życia za oknem.

Kiedy tylko skończyłam urzędowanie, zabrałam się za małe robótki. Od jakiegoś czasu poświęcam nieco więcej uwagi temu, co mogę zrobić dla środowiska. Nie, żebym zaraz uderzała w zero waste (bez obrazy, ale to jest trend dla uprzywilejowanych hipsterów mieszkających w mieście, a nie tych, którzy muszą polegać na tesco online i/lub noszeniu zakupów spożywczych na własnych plecach przesiadając się między autobusami i przechodząc przez płoty; kiedy będę miała auto to wrócimy do tematu), ale przyjrzałam się nieco bardziej krytycznie temu, co wyrzucam i doszłam do wniosku, że niektóre przedmioty mogą dostać drugie życie! Na pierwszy ogień poszły tekturowo-aluminiowe pojemniki, w których sprzedaje się m.in. ciastka, płatki drożdżowe, orzeszki itp. Jestem prawie pewna, że nie da się tego przeznaczyć na recycling, a poza tym po co, skoro są one bardzo praktyczne i łatwe do umycia. Postanowiłam obkleić je czymś ładnym. Niestety, folia samoprzylepna, którą kupiłam parę miesięcy temu w Lidlu (tak, nadal jestem ebanym srokochomikiem i kompulsywnie gromadzę różne materiały do rękodzieła) okazała się być półprzezroczysta i nie przykrywała nadruku (jaki jest sens istnienia takiego produktu? przecież on ma przykrywać brzydkie powierzchnie! nie może spełnić tej funkcji, jeśli jest przezroczysty! ktoś, kto to wymyślił musi mieć IQ pantofelka).

Nie polecam.
 
Zamówiłam zatem coś z Amazona (bo taki ze mnie rękodzielnik, że nie mam porządnego kleju, żeby wykorzystać posiadany papier) i kiedy odebrałam przesyłkę zabrałam się do dzieła. Nie obyło się bez frustracji, bo nagle sobie przypomniałam, że mam cokolwiek niezgrabne łapy i jeszcze się nie zdarzyło w historii ludzkości, żebym cokolwiek przykleiła równo, ale jakoś poszło i wygląda całkiem spoko. Ba, nawet wygrzebałam rolkę czarnego papieru, po którym można pisać kredą (pamiętajcie, srokochomik!), więc mam jakieś tam etykiety, które mogę zmieniać w razie potrzeby.



Przy okazji chciałam nadmienić, że jak chyba każdy z Bloku Wschodniego gromadzę WSZYSTKIE słoiki (zasadniczo jeżeli jakiś słoik pojawił się w moim domu, to już w nim zostaje, o ile się nie stłucze :D) i te również wykorzystuję do upęku. Nawet tym od przypraw nie odpuszczam. Nie cierpię plastikowych torebek, w których sprzedawane są sypkie produkty (zasadniczo wszystkie się prędzej czy później rozwalają, i zanim spytacie: tak, otwieram nożyczkami, a nie rozrywając), więc przesypuję co tylko się da. Dodatkowy bonus: łatwiej poustawiać w szafkach i mieć wszystko na widoku!

Obczajcie nasiona chia w butelce po koncentracie barszczu czerwonego. Moje arcydzieło :D
Orkisz i Lidlowy "soup mix."
Gumki recepturki szczelnie zamknięte. Kto ma kota, ten wie.

Tak czy siak, eksperyment się powiódł i zamierzam wprowadzić w życie więcej recyclingu opakowań (czekają pudełka kartonowe, kubki po zupkach chińskich, wiecej słoików; przyjmę patenty na butelki plastikowe i po winie/piwie). Jak również ubrań, bo wg najnowszych doniesień wskutek mody na serial Marie Kondo charity shops pękają w szwach.

W piąteczek, jak to zwykle bywa kiedy nie pracuję, byłam wulkanem pozytywnej energii! Z samego rana wybyliśmy do Lidla po więcej surowizny (w Aldim niestety nie wszystko było, bo dotarliśmy tam ok. 18:00 i sporo wykupiono). Umęczyłam się potwornie, bo wybraliśmy się piechotą (poważny błąd nr 1), ubrałam się za ciepło (poważny błąd nr 2) i nie wzięłam pod uwagę tego, że mój kręgosłup nie lubi dźwigania (poważny błąd nr 3). Na dodatek poszliśmy ścieżką wzdłuż kanału, co powinno być przyjemne, bo teoretycznie jest to fajne miejsce na spacer, ale jest tam niebezpiecznie i depresyjnie z powodu licznych śladów wandalizmu. Niestety, była to najszybsza droga, jakoś przeżyliśmy.

Wiosna bez świeżych kwiatów w wazonie to jak pół wiosny. Rzekłam.
 Po powrocie do domu porządnie odpoczęliśmy, spędzając resztę czasu do lunchu włącznie na balkonie, czytając, popijając zimne piwko i przegryzając małe co nieco. No i od czasu do czasu miziając kotka śpiącego w koszyku pod stołem.


Po lunchu, kiedy słońce opuściło balkon od strony salonu, wróciła motywacja. Zainstalowałam wreszcie dekoracje wielkanocne! Kupiłam je w zeszłym roku w Dunnes Stores i trochę mam wyrzuty sumienia, bo toto plastikowe i średnio trwałe, ale wtedy byłam tak potwornie zajęta w pracy, że padałam na pysk i nie baudzo ogarniałam takie problemy, a chciałam mieć coś ładnego. Póki są, to korzystam, ale w przyszłości rozejrzę się za czymś bardziej naturalnym: doniczki z żonkilami, gałęzie forsycji czy bazie, jeszcze nie wiem co uda mi się dostać.

Jak to ładnie ujęła koleżanka DK: "jajcarski balkon" :)


Wieczorem trochę pogotowałam: warzywa na sałatkę, soczewica na pasztet i ziemniaczek, bo na obiad były wege bangers & mash (czyli puree ziemniaczane i dwie pieczone kiełbaski). I posprzątałam kuchnię. Niekoniecznie dlatego, że "Jezusek się obrazi" czy dlatego, że jestem Perfekcyjną Panią Domu - ja po prostu uwielbiam moją kuchnię :)

Dzisiaj nadal mamy piękną pogodę. Ubiegłej nocy było tak ciepło, że spałam przy uchylonym oknie (to się zdarza jakieś 3 razy do roku; na ogół nawet jeśli noc jest ciepła, to wiatr sprawia, że jeśli pozostawię otwarte okno, to rano budzę się z obolałym gardłem; organizmie, weź się). Spędziłam poranek wygrzewając się w słońcu, czytając i popijając kawę. I wtedy właśnie, tak po prostu, po raz pierwszy od nie wiem jak dawna, poczułam się szczęśliwa. W ten nieskomplikowany, wręcz bezsensowny sposób, bezrefleksyjnie, nie zważając na wszelkie problemy, które przecież nie zniknęły. Była to wspaniała chwila i choć nie trwała wiecznie, wprawiła mnie w jakiś taki nastrój, którym teraz nie mogę przestać emanować.

Nie przedłużając i nie nudząc już więcej, życzę wam spokojnych, zdrowych i wesołych świąt. Jeżeli spędzacie je z dala od bliskich i samotnie - oby nigdy więcej nie było to wam dane.

Najlepszości!


PS. Właśnie misiem przypomniało, że w ubiegłym roku też mieliśmy letnią pogodę na Wielkanoc, a potem raczej paskudne lato. Ech. Może dobrze, że kwarantanna? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz