piątek, 27 marca 2020

Zapiski z kwarantanny, cz. 2

Część druga. Bo busy fingers are happy fingers!

Kolejny tydzień samoizolacji za nami. Działo się i działo!

No dobra, nie żebyśmy robili nie wiadomo co, po prostu, próbowaliśmy przeżyć.

Przede wszystkim pracowałam, i nawet było co robić. Nie wiem, skąd to jojczenie ludzi, że się nudzą, bo kwarantanna. Było nie było, pracując z domu trzeba jednak pracować, a przynajmniej siedzieć przy laptopie te 7.5 godzin dziennie, żeby być na podorędziu. Mój manager zarządził, że mimo, iż nie odbywają się teraz sprinty, i tak mamy mieć codziennie rano stand-up i zdawać raport, co robimy. Z jednej strony scrum mnie tym niepomiernie wkurza, bo trzeba się spowiadać z każdej godziny i nie ma chwili na oddech i w ogóle 300% normy, ale z drugiej strony to przynajmniej ludzie się nie rozkładają psychicznie i mają jakąś strukturę w ciągu dnia. Coś za coś.

Tak więc, pracowałam, grzebałam w kodzie, bezlitośnie tropiłam bugi (dwa z nich rozrosły się do nowych ficzerów, szkoda gadać), kłóciłam się z Mavenem i Jenkinsem (chuj im w oko, obu). Brałam udział w jakichś dziwnych zebraniach, na których rzucaliśmy pomysłami, co może zrobić prosty inżynier, żeby firma zarabiała więcej pieniędzy (oczywiście, że się udzielałam, ja po prostu nie umiem się zamknąć).

Moja asystentka dzielnie pomagała mamusi w niemożliwych zadaniach służbowych.
Zanim jednak nadszedł pracowity tydzień, był weekend. Co prawda weekend bez najebki w Wetherspoons to nie to samo, ale daliśmy radę! W niedzielę wyszliśmy na spacer do business parku i nawet wzięliśmy ze sobą kanapki i kawę w termosie (oczywiście wszystko zostało wyszorowane po powrocie do domu). Było trochę zimno, ale słonecznie, więc mikropiknik można uznać za niesamowicie udany. Po raz kolejny doceniam mieszkanie tam, gdzie psy dupami szczekają, w mieście byłoby niemożliwością wyjść na spacer i móc trzymać się na dystans od ludzi.

Środowy spacer i niespodziewana promocja homoseksualizmu.
W środę rozpoczęłam sezon na niezimową kurtkę. Oczywiście bez czapki nadal nie lzia.

 
Jeśli o kanapkach i gotowaniu mowa, to i w minionym tygodniu szaleliśmy w kuchni. Rumianek upiekł dwa razy chleb: pierwszy pszenny, drugi żytni, oba oczywiście na zakwasie. Ja zaś zrobiłam przedziwne chili z batatami i czerwoną fasolą, co akurat może nie jest szczególnie interesujące, natomiast zrobiłam też mój pierwszy w życiu wege pasztet! Okazało się, że jest to niesamowicie łatwe. Trzeba tylko ugotować jakiś strączkowy kit, dodać oliwę i przyprawy, zblendować - i jest!

Pasztet to: brązowa soczewica+pieczony czosnek+sól+pieprz+szczypta kurkumy+tahini.
Chleb żytni. Zawinięty w Bardzo Specjalną Protestancką Ściereczkę.

Dochodzą do mnie różne memy o tym, jak to wszystkie kobiety na koniec kwarantanny będą wyglądać jak yeti, bo nie mogą sobie zrobić paznokci, iść do fryzjera czy dać namalować instagramowych brwi. Po pierwsze, biedne babeczki, bo bary są niestety również zamknięte i musimy słuchać tego pierdolenia smalców alfa na trzeźwo. Po drugie - not all women. Nie twierdzę, że jestem jakąś nawiedzoną hipiską i zawsze jestem 100% au naturel (chociaż z tym nawiedzeniem coś jest na rzeczy, oczywiście), ale jestem w tej sferze dość samowystarczalna. Zasadniczo nienawidzę malowania paznokci (tylko u nóg i to w porach roku, kiedy je pokazuję, co w zimnej Irlandii oznacza jakieś 5 dni w maju i tydzień w lipcu), więc poprzestaję na przycinaniu i piłowaniu. Jeśli chodzi o włosy, to od kilku już lat farbuję się sama w domu, a od mniej więcej dwóch lat również sama się tnę. Trochę ponad tydzień temu usiepałam ok. 8 centymetrów, bo miałam potwornie zniszczone końcówki i teraz moje włosy wyglądają jak milion dolców, jak to zwykle bywa, kiedy człowiek nie rusza się z domu.


Z drugiej strony, dzięki siedzeniu w domu mogę myć włosy rzadziej, częściej stosować odżywki i nawet na ogół nie muszę ich upinać ani związywać. Wreszcie biedactwa odpoczywają!

Jeszcze w temacie wyglądu, to odkąd siedzę na "kwarantannie" schudłam 2 kilo. Oto, co znaczy niejedzenie śmieci i niższy poziom stresu!

Dzięki temu, że dni zrobiły się teraz dłuższe, a ja nie muszę się tłuc zasranymi autobusami, zaczynam pracę ok. ósmej rano i kończę ok. 16:00. Co oznacza, że mam trochę światła dziennego na różne projekty. Tak więc w poniedziałek wysiałam sałatę i szczypiorek, wczoraj zorganizowałam kocie łóżko na drugi balkon. Okna w mieszkaniu mam zorientowane na wschod-zachód, więc do lunchu mam słońce od strony salonu, popołudniami zaś od kuchni. I balkony po obu stronach. O ile od salonu nie ma problemu, bo w cieplejszych miesiącach mamy tam stoliczek i leżaki, a pod stolikiem stoi sobie całorocznie stary koci transporterek, który służy Maggie May za przyczajkę, o tyle balkon od kuchni ma przeznaczenie bardziej gospodarcze (suszenie prania, doniczki z mniej dekoracyjnym, ale jadalnym zielskiem, worek ziemi do kwiatów, narzędzia ogrodnicze, miotła itp. atrakcje) i kotek nie miał gdzie się relaksować. Teraz więc ma rezydencję popołudniową!





Dzisiaj rano zaś, w oczekiwaniu na Pana Tesco wysprzątałam regał na buty i wykleiłam półki papierem samoprzylepnym. Regał jest ohydny i trzyma się na słowo honoru, ale na razie nie mam pomysłu na zamiennik, więc zostaje jak jest.

Papier z Flying Tiger, oczywiście w kotki.




Natchnienie do akcji z półkami przyszło od Pana Tesco właśnie. Pomyślałam sobie, że skoro złożyłam duże zamówienie i mamy te zasady samoizolacji, to będzie bezpieczniej i szybciej dla wszystkich, jeśli wyładujemy zakupy gdzieś bliżej drzwi, żeby nie latać po schodach i nie narażać siebie i Pana Tesco na potencjalne zagrożenie wynikające z wpuszczania go do domu. Wywaliliśmy wszystko na regał, a po jego odjeździe spokojnie rozlokowaliśmy wszystko po szafkach i półkach w lodówce.

Większość mojego zamówienia dotarła, ale niestety muszę przyznać, że robi się problem z dostępnością produktów. Złożyłam zamówienie dobrze ponad tydzień temu, w międzyczasie je dwa razy aktualizowałam, i za każdym razem znikał jakiś zakup z koszyka, bo go brakowało. W większości przypadków znalazłam zamienniki (np. dwa 4 kg worki ziemniaków zamiast jednego 7.5 kg), ale niestety musiałam obyć się smakiem w przypadku świeżego czosnku i... mąki żytniej. Ogólnie - mamy pełną lodówkę (delikatnie mówiąc, warzywa musiałam wręcz upychać), pełną spiżarkę i pod dostatkiem żarcia i żwirku dla naszej futrzanej księżniczki. Jest git.


Nadal nie nudzę się ani chwili. Trochę koloruję, czytam ("Nie ma" Szczygła, "Dobry Omen" Gaimana & Pratchetta, "Ziemię obiecaną" Reymonta - nie, żadnej z nich nie skończyłam, po prostu mam w zwyczaju czytać kilka książek równolegle), gram w gry (skończyłam Far Cry 3, zaczęłam Startup Company i właśnie pożeram nowe DLC do Two Point Hospital) i paczymy seriale (nadal Człowiek z Wysokiego Zamku i Full Metal Alchemist). Jestem trochę zmęczona pracą (nie z powodu ilości pracy czy dojazdów, bardziej z powodu ogólnej frustracji), ale szczęśliwie okazało się, że mam trochę zaległego urlopu do wykorzystania do końca kwietnia, więc dziś wzięłam sobie pół dnia wolnego, potem znowu wolne na Wielki Piątek.

Jesteśmy zdrowi, bezpieczni, zadowoleni (a przynajmniej ja) i żyjemy tak po prostu. Mam nadzieję, że wy również pamiętacie o tym, żeby pośród tego nauczania zdalnego, pracy zdalnej i miliona wydarzeń kulturalnych w necie - po prostu żyć. I doceniać to, co się ma.

Miłego!


4 komentarze :

  1. Pff, niektórzy muszą 8.5h! #Zazdr. Oraz tak, myślę, że nudzą się przede wszystkim ci, którzy nie mogą pracować zdalnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, 7.5h dziennie, za to urlopu mam 19 dni rocznie :D Większość tych marud, na które się natknęłam właśnie pracuje zdalnie. A nawet jeśli, to chyba trzeba być pustakiem bez zainteresowań, żeby się nudzić bez pracy. Moja mnie ograbia z takiej ilości czasu, że jak mam dzień wolny to szaleję ze szczęścia.

      Usuń
    2. Aha, no ok... na urlop bym się nie zamieniła :-P Swoją drogą, zastanawia mnie, co będzie z urlopami w tym roku? Załóżmy, że zła sytuacja potrwa jeszcze parę miesięcy... przecież nie puszczą potem na urlop wszystkich naraz...
      Co do nudy - osobiście ostatnio nudziłam się w okolicach roku 2004 ;-) Myślę natomiast, że pewnie wiele osób nie jest w stanie precyzyjnie opisać swoich emocji i to pewnie nie tyle nuda, tylko różnego rodzaju lęki/stresy, niepozwalające się skupić na niczym - albo tęsknota za rzeczami, których nie wolno/nie ma jak teraz. Mnie doskwiera brak możliwości spotkania z przyjaciółmi, wyjścia do teatru/opery/kina. Ale to nie znaczy, że a) nudzę się b) narzekam (bo srsly, narzekanie z powagą na #problemypierwszegoświata to grzech jest, i tyle).

      Usuń
    3. Otóż właśnie! Narzekacze won! Co do urlopu, to miałam 1.5 dnia z zeszłego roku i dostałam prikaz wykorzystania do końca kwietnia, bo "firma nie może sobie pozwolić na przekładanie", więc kto wie, jak będzie. Ludzie będą brali wolne na staycation czy coś, bo nawet nikt nie zaplanował żadnych podróży.

      Usuń