środa, 4 marca 2020

Fallouty mi z ręki jadły

Drodzy czytelnicy!

Jak już wszyscy zapewne wiecie, nadciąga globalna epidemia (?) Wirusa w Koronie. 



W Irlandii, gdzie mieszkam, już potwierdzono kilka przypadków (tylko dziś aż cztery, na zachodzie wyspy). Oczywiście panika udzieliła się i mieszkańcom Dublina: z drogerii i supermarketów poznikały wszelkie preparaty antybakteryjne (mokre chusteczki, żele do rąk, nawet środki czystości), a nawet zaczyna się robić problem z dostępnością niektórych artykułów spożywczych, zwłaszcza tych o dłuższym terminie przydatności do spożycia, jak np. makaron, ryż czy konserwy.

Środkowo-wschodnia Europa ma robienie zapasów na wypadek apokalipsy w małym palcu! Tak, ja też gromadzę słoiki po różnych produktach, bo kiedy mam wyrzucić dobry kawałek szkła, który jeszcze się może do czegoś przydać, to wszystko się we mnie gotuje. Rumianek pyta, czy to ta sławna słowiańska mentalność.

Oczywiście towarzyszy temu fala heheszków: że głupie ludzie, nie mogę teraz zjeść makaronu na obiad, wy pewnie nawet nie umicie gotować, ale mi sprzątnęliście cały makaron, a cukru też już prawie nie ma, olaboga, nigdy nie sądziłem, że tak bardzo kocham makaron.

Ja też kocham makaron! Węglowodany to życie i milion chudych lasek na insta mnie nie przekona, że jest inaczej.

Ale wiecie, co lubię jeszcze bardziej? Przetrwanie.

Tak, ja też jestem jednym z tych durniów, co nakupowali dużo jedzenia. Dzisiaj ok. godziny 15:00 czasu irlandzkiego pod mój dom podjechała ciężarówka Tesco, pan w jaskrawej kamizelce wyładował kilka niebieskich, plastikowych skrzynek wypełnionych produktami zamówionymi przeze mnie online 2 dni temu. Zamawiam różne dobra konsumpcyjne (głównie jedzenie, ale też środki czystości, żwirek dla sierściucha, a nawet używki) z dostawą do domu co 3-4 tygodnie, więc nie było w tym nic niecodziennego, jeśli pominąć fakt, że tym razem lista produktów była nieco dłuższa i zawierała więcej egzemplarzy tego, co i tak zwykle zamawiam.

Jakieś 90% całości, poza kadrem są jeszcze 2 butle coca-coli zero (nałóg, panie), dwie 10 litrowe torby kociego żwirku i mrożona pizza sztuk 4
Makaron zamówiłam, na szczęście wyklikałam trochę bezglutenowego oprócz tego "normalnego", bo ten ostatni wyszedł i nie dojechał (na bezglutenowy jest mniejszy popyt, nie wiem czemu). Jest też sporo ryżu (zupełnie wyszedł brązowy; trochę mnie to smuci, a trochę cieszy, że naród zaczyna poważać błonnik), duże opakowanie płatków owsianych, trochę zupek chińskich, jakieś tam orzeszki, trochę mrożonek wege (np. kiełbaski czy burgery). Trochę różnych wynalazków antybakteryjnych (niestety większość wyszła, zanim skompletowano moje zamówienie i dostałam zwrot pieniędzy). No i oczywiście tona warzyw w puszkach.

Dalej, śmiejcie się ze mnie. Hahaha, Polaki-cebulaki, szykują się jak na wojnę. Ale zanim przystąpicie do natrząsania się ze mnie i innych rednecków z obsesją na punkcie apokalipsy, rozważcie co następuje:

1) Mieszkam na totalnym zadupiu (i nie mam samochodu). Najbliższy sklep mam 15 minut drogi piechotą, i jest to monopolowy z odrobiną śmieciowego jedzenia. Jeżeli chcę kupić sobie jakieś normalne i w miarę zdrowe jedzenie, to muszę jechać minimum 15 minut autobusem do któregoś z supermarketów w centrum wioski, a potem to wszystko przytaszczyć do domu tymi ręcami i plecami. Ratuję się zakupami online, naziemnie dokupuję jakieś pojedyncze itemy, których nie ma w Tesco (najczęściej robię rundkę po paru hipsterskich sklepach koło pracy, oczywiście nie rozstaję się z moim wielkim plecakiem). A teraz wyobraźcie sobie, że jestem chora (na cokolwiek; WHO zaleca, żeby nie opuszczać domu w razie jakiejkolwiek choroby) i mój partner zaraża się ode mnie. Ja już sobie nie muszę wyobrażać, bo podobna sytuacja miała miejsce równo 2 lata temu podczas rekordowych opadów śniegu, kiedy to cały kraj się zamknął na cztery spusty. Do mojej dzielnicy nawet nie jeździły autobusy, drogi były nieodśnieżone, wszystkie sklepy były zamknięte. Byliśmy uwięzieni w domu na dziesięć dni. Tylko dzięki mojej słowiańskiej mentalności chomika nie umarliśmy wtedy z głodu.

2) Mam dość specyficzne potrzeby dietetyczne. Jestem wege, co akurat jest indywidualnym wyborem raczej niż koniecznością, ale przede wszystkim mam tę pieprzoną nietolerancję laktozy. Jedzenie czegokolwiek, co zawiera ser, masło lub mleko w proszku powoduje bóle brzucha, przekształcenie pomieszczenia, w którym przebywam w komorę gazową itp. przyjemności. NIE MOGĘ tak po prostu wyjść do najbliższego sklepu i kupić sobie cokolwiek do jedzenia bez ryzyka, że się rozchoruję na zapalenie jelit (które jest bolesne i może się przekształcić w stan zagrażający życiu!). Radzę sobie w ten sposób, że mam zawsze porządne zapasy stosownych produktów w domu i raczej gotuję sobie lunche i obiady niż kupuję gotowe. Tofu i suszone produkty sojowe, warzywa strączkowe, mleko owsiane, wegański ser, no i oczywiście trochę świeżych warzyw i owoców (z tymi ostatnimi też muszę uważać): bez zapasów zdrowych produktów spożywczych w domu nie mogę funkcjonować. I już.

3) Dublin jest przeludniony. Już o tym pisałam, ale powtórzę: w tym mieście nigdy nie wystarcza niczego dla wszystkich. Bilety na koncerty rozchodzą się w minuty. Autobusy czasem nawet jeszcze nie wyjadą z przedmieść, a już nie zabierają pasażerów z powodu przepełnienia. Rowery miejskie mają takie problemy z przepływem pojazdów i przepełnieniem/pustką na stacjach, że przestałam z nich korzystać, bo zrobiły się zawodne. Żeby złożyć wniosek o prawo jazdy, można czekać nawet cztery godziny. Nie ma dość miejsc parkingowych (nawet rowerzyści mają problemy), mieszkań, stolików w kawiarniach, miejsc stojących w pubach, policjantów, miejsc w szpitalach... W zasadzie jedyne, czego mamy pod dostatkiem i za co nie płacimy ciężkich pieniędzy to deszcz.
Aby nie być gołosłowną, odsyłam do wyników spisu powszechnego przeprowadzonego w 2016 roku. Populacja Dublina wzrosła dość znacznie już wtedy, a to było jeszcze przed Brexitem i krótko po recesji.

Konkurs bez nagród: które to hrabstwo Dublin?

Nie dziwcie się więc, że w sytuacjach podbramkowych każdy zachowuje się jak dzika bestia i chce zagarnąć jak najwięcej dla siebie. Jesteśmy zmęczeni czekaniem, aż to miasto się ogarnie i rozwiąże problem zagęszczenia ludności, więc bierzemy sprawy we własne ręce. Jeździmy rowerami lub kupujemy samochody (poseł Sośnierz byłby zachwycony), żeby nie musieć polegać na Dublin Bus i Go Ahead Ireland (wszystko kurwy, nie wiem który przewoźnik gorszy). Jeżeli jeździmy autobusami, to torujemy sobie drogę do środka łokciami. Mieszkamy w zagrzybionych klitkach lub na zadupiach, nierzadko z długiem na 30 lat. I robimy wykurwiste zapasy, bo kiedy będzie źle, to nikt nie przyjdzie z pomocą. Dublin, bitch.




I tak, może wy nie mieszkacie w Dublinie. Może mieszkacie sobie w Warszawie, Wrocławiu, Szczecinie, Poznaniu czy innym pięknym grodzie. Nadal istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że osób z tego typu problemami jest niemało i w waszych miastach.

Nie toczcie więc beki, tylko wypieprzajcie na zakupy. Ostatni gasi światło.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz