czwartek, 19 marca 2020

Zapiski z kwarantanny

Wszyscy piszą o koronawirusie. To ja też coś napiszę.


Chociaż tak właściwie nie napiszę nic drastycznego.

Siedzę w kwarantannie prewencyjnej już od tygodnia. W środę 11. marca wzięłam pół dnia wolnego, po lunchu pracowałam z domu. Wtedy już zaklepałam sobie pracę z domu i na następny dzień, tak po prostu, żeby odpocząć.

No dobra, przyznam się: w środę rano miałam egzamin na prawo jazdy i chyba przyznacie, że jest po czym odpoczywać. Nawet jeśli oblałam (oczywiście, że oblałam, ale to temat na osobną notkę).

Nie myślałam wtedy jeszcze zbyt intensywnie o koronawirusie. Wiedziałam, że to kwestia raczej bliskiej niż dalekiej przyszłości, ale przecież nie stanie się to od razu i nawet rozważałam pójście do biura w piątek 13., bo może od poniedziałku będzie już tylko praca z domu i trzeba się nacieszyć "cywilizacją."

Tymczasem, w czwartek 12. marca premier Irlandii obwieścił, że zamyka szkoły i instytucje publiczne, krótko potem poszedł mail od szefów, że w takim razie biuro też zamkniemy na cztery spusty. Początkowo mówiono o dwóch tygodniach, potem rozszerzono to do czterech.

Ja wiem, że niektórzy z was nadal muszą pracować tymi ręcami i twarzami, że jeśli się jest ekstrawertykiem, to siedzenie w domu to najgorsza kara, że wy może macie bombelki, które wam przeszkadzają w pracy itede, itepe.

Ja jednak nie należę do żadnej z tych grup i dlatego wręcz wstyd mi przyznać, ale kwarantanna mi służy!



Po pierwsze, nie muszę się zrywać wcześnie rano z łóżka. Jestem co prawda rannym ptaszkiem, ale wstawanie o 6:00-6:30 na pełnej kurwie to jednak przesada. Teraz wstaję o 7:00-7:30, spokojnie robię sobie i Rumiankowi kawę, kontempluję Maggie May niuchającą wiosnę z balkonu, czasem biorę sobie na luzaku prysznic, a czasem po prostu wbijam się w wygodny, domowy strój. A po tym wszystkim i tak zaczynam pracę wcześniej i mogę wcześniej skończyć.

Mogę ubierać się w wygodne stroje i nie móżdżyć, co mi wypada założyć do biura (pracusia postanowiła wejść na nowy level dręczenia ludzi i od czerwca obowiązuje nas dress code; no comments).

Nie muszę się codziennie tłuc autobusami, martwić się, czy będę miała przesiadkę, czy czeka mnie trzykilometrowy spacer, czy będzie dla mnie miejsce siedzące, czy autobus w ogóle się pojawi. Dojazdy wykańczają mnie psychicznie każdego dnia i kiedy nie muszę tego robić, to jakby wielki ciężar spadł mi z serca.

Dzięki temu, że nie dojeżdżam do pracy, odzyskałam kawałek doby dla siebie: aż 3 godziny życia dziennie! Rano mogę sobie zrobić zdrowe śniadanie bez obawy, że spóźnię się na autobus. Jem zdrowe lunche, bo mam czas je przygotować. Więcej gotuję i eksperymentuję w kuchni.

Typowe śniadanie Chez Margot: owsianka z kurkumą, nasionami chia i garścią orzechów.

Wczorajszy lunch: omlet z serem bezlaktozowym i pomidorami, posypany pietruszką z własnej hodowli.
Dzisiejszy lunch: wegetariańskie shepherd's pie i kiełki własnego chowu.
  
Dzisiejsza kolacja: stir-fry z tempeh marynowanym w sosie sojowym.

Z powodu moich kulinarnych szaleństw i samoizolacji nie jadam na mieście, więc odżywiam się zdrowiej i czuję się lepiej, np. nie mam wiecznych wzdęć i zgagi.

Dzięki temu, że nie jadam i nie piję na mieście oszczędziłam też sporo pieniędzy.

Chciałabym dodać do tego wszystkiego, że teraz więcej czytam, ale nie jest to do końca prawda, bo akurat w tej kwestii dojazdy do pracy były bardzo dogodne, a w domu ciężko się skupić. Ale za to zabrałam się za książki papierowe, których na ogół nie wożę ze sobą przez te wszystkie zasrane przesiadki.

Nadganiam też trochę TV i filmy. Ostatnio dostałam w robocie (w ramach nagrody na pięciolecie pracy!) urządzenie google chromecast, więc teraz dużo łatwiej mogę sobie oglądać różne rzeczy na Amazon Prime, a zatem... Vikings! Bardzom kontenta, że wreszcie mogę śledzić losy synów Ragnara na legalu i na dużym ekranie, gdzie mogę docenić krajobrazy i atmosferę. Oprócz tego oglądamy (tym razem z Rumiankiem): serial na motywach "Człowieka z wysokiego zamku" Dicka (dopiero co przeczytałam książkę), anime "Fullmetal Alchemist" i antologię grozy produkcji norweskiej pt. "Bloodride." Obejrzeliśmy też parę filmów, bo nie dość, że mam długą watchlistę i na Prime, i na Netflix, to jeszcze niedawno wzbogaciłam się o odtwarzacz bluray i nabyłam trochę DVD za grosze w charity shopach. Miło przypomnieć sobie, że kiedyś kochałam kino.

Wiem, że nie każdy jest takim domatorem jak ja. Rumianek czuje się odcięty od świata i brakuje mu ruchu, więc prawie codziennie chodzimy na krótkie spacery po pobliskim business parku. Ludzi jest bardzo mało, a trasa dosyć przyjemna. Oczywiście po powrocie do domu szorujemy ręce jak WHO przykazała.


Jeśli chodzi o pracę, to niewiele się tam ostatnio dzieje (jesteśmy w trakcie przygotowywania większego releasu, więc jest dużo czekania, aż ktoś w innym teamie coś tam ogarnie, żeby przygotować środowisko i takie tam; a ja jestem już tak zorganizowana, że czynności wstępne ograniczają się do odcięcia brancha w git, wgrania paru plików do nowej bazy danych i odpalenia testów auto przez Jenkins - całość to max dzień roboty). Gdybym teraz siedziała w biurze, to wariowałabym z nudów i dorabiała durne dymki do dzieł sztuki (polecam album na fejsie!). W domu za to mogę: czytać, kolorować, wstawić pranie, posadzić kwiatki, pogadać chwilę z Rumiankiem czy coś posprzątać. Czyli porobić te wszystkie rzeczy, na które na ogół nie mam czasu ani energii, gdyż kapitalizm.

Nie oznacza to oczywiście, że nic nie robię w pracy. Nie mam najmniejszego problemu ze znalezieniem sobie zajęcia nawet w okresach posuchy (już jako dziecko bawiłam się sama i nikomu nie wadziłam) i chyba nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że samoizolacja czy też nie, pracując z domu jestem dużo bardziej wydajna. W biurze mamy open space, którego to wynalazku szczerze nienawidzę, bo jest mi trudno się skoncentrować i ludziowstręt skacze mi do level over 9000. Od poniedziałku połknęłam ze trzy żaby z mojej listy czynów, których bym dokonała, gdybym miała więcej czasu.



Oczywiście, że się boję. Moje społecznościówki są zalewane wiadomościami na temat pandemii, staram się śledzić chociaż nagłówki, żeby wiedzieć, na jakim jesteśmy etapie. Nie jest mi łatwo. Tym bardziej więc doceniam, że mogę trochę zwolnić, skupić się na sobie i swoim zdrowiu, a przede wszystkim spędzić więcej czasu z moją kocio-ludzką rodziną. To smutne, że trzeba epidemii, żeby moje życie nabrało nieco więcej sensu, ale cóż robić. Mogę tylko wyszarpać coś pozytywnego z całej sytuacji i martwić się makroekonomią w dalszej przyszłości.

Życzę wszystkim czytelnikom zdrowia i zachowania dobrej kondycji psychicznej w tym trudnym dla świata okresie. Trzymajcie się ciepło!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz