środa, 25 grudnia 2019

2019 powodów: Sun always shines on TV

Nie samym słowem drukowanym żyje człowiek, czyli tak wiele seriali, tak mało czasu.

Rok 2019 był ciężki dla telemaniaków. Oto skończyła się "Gra o Tron" i "Orange is the New Black", zmarło paru świetnych aktorów (m.in. Aaron Eisenberg i Rene Auberjonois, znani fanom Star Treka jako Nog i Odo), a na domiar złego wyszedł drugi sezon "Star Trek: Discovery". Na szczęście na otarcie łez znalazłam parę tytułów na Netflix i Amazon Prime.



Andromeda

 

Serial wg pomysłu Gene'a Roddenberry (to ten, który wymyślił Star Trek), musiał czekać ponad 30 lat na realizację telewizyjną. 
Dawno, dawno w przyszłości, w odległej galaktyce, istnieje wielki międzyplanetarny sojusz ras i narodów, z centrum dowodzenia na planecie Tarn-Vedra. Główny bohater, kapitan Dylan Hunt, cudem unika śmierci w krwawej bitwie, która przypieczętowała koniec sojuszu i wraz ze swoim statkiem, Andromedą, znika na 300 lat na horyzoncie zdarzeń czarnej dziury. Kiedy zostaje uwolniony, próbuje odbudować Systems Commonwealth, a do pomocy ma jedynie swój statek i bandę typów spod ciemnej gwiazdy, którzy jedli chleb z niejednego pieca i pomagają mu nawigować przez bardzo zmieniony świat.
Powiem szczerze: serial nie jest Star Trekiem, choć istnieje sporo podobieństw (i baaaaardzo dużo aluzji). Ma więcej akcji, nieco gorsze aktorstwo i chwilami hilaryjne dialogi. Mimo to, warto. Moim zdaniem niektóre dyżurne tematy sci-fi (samoświadomość sztucznej inteligencji, wszechświat równoległy, terroryzm, uzależnienie od technologii) potraktowali ciekawiej i mniej sztampowo niż ST.
Przygotowując niniejszą notkę dowiedziałam się również, że muzykę do czołówki skomponował Alex Lifeson, gitarzysta Rush. Nic dziwnego, że to chyba jedyna czołówka serialu sci-fi, której nie chciałam przewijać!



Farscape


Jak mnie ładnie niedawno podsumowano, nie odpuszczam żadnemu serialowi o lataniu statkiem kosmicznym. Podobnie jak w przypadku Andromedy, mamy do czynienia z chłopcem o bardzo amerykańskim wyglądzie zagubionym w kosmosie. Astronauta John Crichton wpada w czarną dziurę i ląduje w innej galaktyce. Przy okazji zadziera z niewłaściwymi ludźmi, nawiązuje ciekawe przyjaźnie i przeżywa dziwaczne przygody. Jest społeczeństwo militarystyczne, są rasy zbójów, są mechanoidy, a nawet humanoidalne rośliny.
Serial miewa niedostatki fabularne i niektóre odcinki są nieco przewidywalne, ale mimo to bawiłam się setnie, bowiem produkcja jest przepiękna. Makijaż, kostiumy, scenografia, różnorodność obcych ras i statków zapiera dech.


The Kominsky Method

 

Michael Douglas powraca w wielkim stylu, tym razem grając nauczyciela aktorstwa. Nie ma wartkiej akcji ani zbyt wielu postaci, ale są błyskotliwe dialogi i dobre aktorstwo. Nigdy nie sądziłam, że starzenie się może być takie zabawne!


Lost in Space

 

Wracamy do science fiction! Remake serialu z lat 60. Rodzina Robinsonów wraz z kilkoma tuzinami innych bierze udział w ekspedycji, która ma na celu przesiedlenie ludzi, na nową planetę, którą będą mogli doprowadzić do ruiny (bo na Ziemi nie da się już żyć). Oczywiście nic nie idzie zgodnie z planem, więc lądują nie tam gdzie trzeba, a szukając drogi powrotnej poznają przedstawiciela rasy mechanoidów. Nie mogę zdradzić więcej szczegółów bez spoilerów, ale bardzo polecam!
I nie zrażajcie się pierwszym odcinkiem, który cokolwiek ssie.


The Boys

 

Nie wiem, czy już o tym wspominałam, ale pasjami nienawidzę całego szajsu związanego z superbohaterami. Na Avengersach nudziłam się śmiertelnie, na Deadpoolu zasnęłam, to samo z Watchmen (i nie, nie przekonujcie mnie, żebym "obejrzała XYZ, bo to jest inne" - sorry, ale wszystko to, co polecaliście mi do tej pory okazywało się być tym samym gównem w innym opakowaniu).
Nic więc dziwnego, że pokochałam ten serial! Ekranizacja komiksów artysty z Irlandii Północnej (stąd też zainteresowanie w moim domu, bo Rumianek ze swoim patriotyzmem lokalnym jest gorszy niż Star Trekowy Czechow) jest piękną, mroczną satyrą na superbohaterów. W przeciwieństwie do mainstreamowego komiksowego badziewia The Boys jest niesztampowe, nieprzewidywalne i bardzo, ale to bardzo brutalne.


Crisis in Six Scenes

 

Jako fanka Woody Allena nie mogłam odpuścić. Choćby i z ciekawości, jak mistrz poradził sobie z serialowym formatem.
Akcja ma miejsce w latach 60. W życie pary mieszczan w wieku przedemerytalnym wpada jak petarda pewna młoda dziewczyna. Dziewczę okazuje się być poszukiwane przez policję, czytać Marksa i generalnie pogardzać amerykańskim stylem życia, a jej charyzma ma dość katastrofalny wpływ na gospodarzy, ich przyjaciół i wynajmującego w tym samym domu pokój chłopca z dobrej rodziny.
Serial jest świetną i lekko podaną satyrą polityczną, i mimo długości (6 odcinków po dwadzieścia parę minut) zupełnie nie zatraca charakteru innych produkcji Allena.
Jedyne zastrzeżenie mam do castingu, a konkretnie postaci studentki-katastrofy. Nie rozumiem dlaczego nie można zatrudnić prawdziwej aktorki zamiast Miley Cyrus.

Przedsmak 'aktorstwa' pani Cyrus-Hemsworth. Ugh.



Neon Genesis Evangelion 



Znowu science fiction, tym razem w wersji anime. W odległej przyszłości, w mieście Tokyo 3 (zwróćcie uwagę na numer, nawet dwie próby nie wystarczyły), ludzkość liże rany po katastrofie zwanej Second Impact i próbuje odpierać ataki Aniołów, rasy mechanoidów, która chce unicestwić życie na ziemi. Do boju z Aniołami stają Ewy - wielkie roboty sterowane przez... dzieci. Wiem, że na pierwszy rzut oka nie wygląda to mega oryginalnie, ale: serial powstał w 1995 roku, wiele konceptów przeniknęło do bardziej mainstreamowych produkcji sci-fi (np. Star Trek: Discovery czy Pacific Rim), a fabuła jest okraszona dziwacznie zastosowaną symboliką religijną i podszyta mroczną intrygą.

Tak, oglądałam również nowego "Wiedźmina." Nie będę recenzować, bo jeszcze oglądam, a poza tym nie wniosłabym nic nowego do tego, co powiedziała reszta. Powiem tylko tyle, że bardzo mi się podoba.

Mam nadzieję, że telewizja w przyszłym roku będzie gorsza. Bo kamon, kiedyś chciałabym jeszcze czytać i grać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz