środa, 30 grudnia 2020

Zapiski z kwarantanny, cz. 9

Czy też może 39? ;)

Witam czytelników blogaska w kolejnej odsłonie lockdownowego pierdu-pierdu!

Oto mamy już prawie koniec roku, i notka podsumowująca 2020 powoli się pisze, ale wypełnię kronikarską lukę odnotowując wydarzenia listopada i grudnia.

Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że listopad był dość przygnębiającym okresem, i nie miało to nic wspólnego z coraz krótszym dniem czy pogodą, ale z przepracowaniem. Wyjąwszy dzień wycieczki do Irlandii Północnej (który nie był zbyt relaksujący i miał charakter urzędowy), wolne popołudnie na złożenie wniosku o prawo jazdy i październikowe bank holiday, pracowałam non stop od połowy sierpnia. Loncik robił mi się coraz krótszy i choćby myślenie o pracy (której nie cierpię nawet przy pomyślnych wiatrach) sprawiało, że robiło mi się niedobrze. Trochę się ratowałam wolnymi weekendami, gotowaniem (przetestowałam kolejne parę przepisów z mojej książki The Happy Pear i w związku z tym, że już większość zaliczyłam, zamówiłam kolejne dwie ich książki :D), nawet czasem szyciem, ale kiepski to substytut urlopu.

Jeden z niewielu jasnych punktów listopada: mały piknik w Corkagh Park. Dzień był tak ciepły, że zgrzałam się podczas marszu do parku i musiałam zrzucić kurtkę na parę minut, żeby ochłonąć. Zjedliśmy po kanapce z chleba domowej roboty, popijając kawą z termosu.

 

Zrobiłam sobie więc krótką przerwę na początku grudnia, a mianowicie wydłużyłam weekend, w który wypadały moje urodziny o piątek i poniedziałek. Trochę szkoda, że lockdown i nie mogłam poświętować w wielkim stylu, bo oto skończyłam "ostatnią trójkę z przodu"! Niesamowitą przyjemność sprawiła mi Siostra B, która zaprosiła mnie i Rumianka do swojego nowego domu w Wicklow. Co prawda już tam byłam latem, ale wtedy dom był dość goły, bo mieszkali tam zaledwie miesiąc-dwa, a z powodu pandemii czas oczekiwania na meble i usługi montażu był znacznie wydłużony, ale teraz włości są wykończone. Graliśmy w planszówki (Cluedo i Star Trek Catan, Siostra B wygrała obie, więc teraz już nie naśmiewam się - aż tak - ze Szwagra B, który mówi, że jego żona "oszukuje" :D), gadaliśmy, drinkowaliśmy, Szwagier B zrobił pizzę. Miło było spędzić wieczór w dobrym towarzystwie i trochę innym miejscu niż własne M4. W sam dzień urodzin, który wypadł w niedzielę, odbyliśmy spacer nad morze i wypiliśmy kawkę w plenerze. 

Star Trek Catan

Wegański tort zrobiony własnoręcznie przez Siostrę B. Wzruszyłam się ogromnie, bo w domu Siostry B to raczej Szwagier B jest tym od pichcenia, a tu TAKIE przedsięwzięcie! Efekt końcowy był wspaniały.

Część prezentów od Siostry B: epicka bluza i kocie ściereczki do kuchni.

Prezenty od Rumianka: książka typu Choose Your Adventure (kiedyś rozmawialiśmy o takich wynalazkach i wyznałam, że nigdy w życiu nic takiego nie miałam; no to mam :D) i Star Trekowa łyżka, której żal mi używać do gotowania i jak w końcu przerobię kuchnię tak, żeby mieć miejsce na dekor, to dostanie poczesne miejsce.

W kolejny weekend zabraliśmy się w końcu z Rumiankiem za choinkę i dekoracje świąteczne. Generalnie nie wiem, czy to przemęczenie, czy zatracenie poczucia czasu z powodu rekordowej liczby dni spędzonych w czterech ścianach, a może brak imprez i bycia bombardowaną świątecznymi piosenkami w każdym sklepie i knajpie (ma to swoje zalety: ani razu nie usłyszałam piosenki Mariah Carey, której to nuty nienawidzę jak zarazy), ale w ogóle nie czułam ducha świąt i dekorowanie choinki, które na ogół traktuję jak radosne wydarzenie, jawiło mi się jako rutyna, a nawet obowiązek. Nawet nie chciało mi się szukać jakiegoś ładnego wieńca na drzwi i powiesiłam wieniec backupowy, który kupiłam lata temu w Eurozone (wzbogacony o dodatki z zeszłorocznego wieńca).

Rozmiar wieńca wprost proporcjonalny do mojego entuzjazmu. Chociaż przyznam, że ten sztuczny rudzik ocalony z lidlowego wieńca jest śliczny.

Po w/w weekendzie nastąpił mały Armageddon w pracusi: oto skończyliśmy kolejny sprint w piątek 11. grudnia i szefostwo sobie umyśliło, że wypuścimy patch tuż przed świętami (serio, nie wiem, co im strzeliło do łbów, nawet studia gier - w których crunche i kiepskie zarządzanie są wręcz legendarne - nie robią takich głupot). Miałam zaplanowany urlop od wtorku po lunchu. Początkowo nic nie zapowiadało katastrofy, bo zaplanowałam testy automatyczne na czas weekendu i miałam zamiar przeznaczyć poniedziałek i pół wtorku na testy manualne i analizę wyników testów auto. Jak głosi stara mądrość ludowa: "Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich planach." Przez weekend została zainstalowana aktualizacja Windowsa na wszystkich maszynach wirtualnych, co położyło wszystkie serwisy nie miałam żadnych wyników do analizowania, bo testy nie miały gotowego środowiska. W poniedziałek nastąpił dodatkowo kryzys w googlu i wszystkie usługi przestały działać na dłuższą chwilę. Na dodatek wyciągnięto mnie na jakieś durne zebranie, które nie było nikomu potrzebne do szczęścia poza PMem (mój zespół ma od paru miesięcy nowego product ownera, który jest takim stereotypowym managerem - na niczym się nie zna poza zwoływaniem milionów zebrań). W efekcie pracowałam w poniedziałek przez ponad 12 godzin i we wtorek skończyłam dopiero o 15:30, zamiast maks 14:00. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie powinnam tak zapieprzać, skoro fakapy zaistniały kompletnie nie z mojej winy, ale już taka jestem pierdolnięta, że mi zależy, a junior tester z mojego zespołu nie jest szczególnie rozgarnięty. Na szczęście przez ostatnie 10 lat poczyniłam wielkie postępy na polu poczucia własnej wartości i sytuacje, kiedy można mną orać całymi tygodniami i nadal jestem w stanie się w moją pracę angażować należą do przeszłości, więc kiedy tylko uznałam, że zrobiłam ile mogłam i jest mi już absolutnie wszystko jedno, wyłączyłam służbowy laptop, schowałam go, wysprzątałąm biurko i zepchnęłam jakiekolwiek myśli o sprawach służbowych do mentalnej szufladki "Nie otwierać do 2021." I tak oto, mocą zaległego urlopu, którego odgórnym nakazem korpowładzy absolutnie nie mogłam przenieść na przyszły rok, 15. grudnia o 15:30 zakończyłam pracę na 2020 rok.

Kiedy tylko ochłonęłam po tym całym stresie (gotując dobry obiad), rozpoczęłam urlopowanie na całego! Nawet udało mi się przywołać jakieś szczątki świątecznego nastroju:

- kupując porządny wieniec na drzwi w lokalnej kwiaciarni

Owoce dzikiej róży to mój skromny wkład. Zebrałam tymi ręcami podczas spaceru nad kanałem. Te gałęzie z porostami są cudowne!

- gotując świąteczne dania: barszcz, kapustę z suszonymi śliwkami (zamiast grzybów, których Rumianek nie może jeść), sałatkę "włoską", kutię i kompot z suszu (uprzedzając pytania: pierogi miałam kupne)

Jeśli używam wszystkich czterech paników (zamiast przednich dwóch, bo mam bardzo mało powierzchni roboczej w mojej beznadziejnej kuchni i pół kuchenki służy mi za ladę na oliwę i częściej używane sosy i przyprawy) i wjeżdża największy gar jaki mam (który na ogół rezyduje na strychu) to wiedz, że coś się dzieje!

- świętując urodziny Rumianka! (nawet udało nam się pójść do pubu, bo były na krótki czas otwarte; warunkiem koniecznym  było zamówienie jedzenia, co nie było wielkim wyzwaniem)

Piwko to Elvis Juice marki Brewdog, fantastyczne. A może po prostu tak to postrzegałam, bo to była moja pierwsza wizyta w pubie od marca :D

- odbierając paczkę od mamy (która wyszła z Warszawy 1. grudnia i nie pokazała się nawet w systemie irladzkiej poczty aż do 15., brawo An Post), zawierającą nieprzyzwoite ilości domowych przetworów w słoikach, warzylion zdjęć oprawionych w ramki, materiały i magazyny z wykrojami, ciężarki do wykrojów zrobione z kamienia (odziedziczone po ś.p. cioci Joli, która była krawcową i zmarła dość nagle w zeszłym roku, zostawiając gros swojego krawieckiego majątku na pastwę losu i Cthulhu niech będą dzięki, że moja mama wiedziała, co z tym zrobić) *i* prezenty gwiazdkowo-urodzinowe




Mamusia zupełnie mnie nie wtajemniczyła, że przeprosiła się z drutami. Bardzo ładny kominek!

 

- instalując dużą i ładną grę do nakurwiania podczas świąt, jak to zwykle mam w zwyczaju (wybór padł na Dishonored, byłam bardzo zadowolona, tylko trochę pachniało malizną)

Och, jak miło jest zatopić się w świecie gry i oderwać od rzeczywistości... wait, what? :D

Święta upłynęły nam na graniu w gry, jedzeniu (aczkolwiek nie aż tak dużo jak zwykle mamy w zwyczaju, normalne posiłki; jestem z siebie dumna, że nie nagotowałam zbyt dużych ilości) i oglądaniu TV. Nawet udało nam się wybyć na krótki spacer, ale było potwornie zimno i Rumianek trochę się podziębił (po czym ja też, wiadomo, jak to jest jak się razem robi prawie wszystko), oczywiście nie obyło się bez sztormu, huraganu czy innego tsunami, które mamy na naszej wysepce nadal często. 

Dostałam fantastyczne prezenty gwiazdkowe, m.in. trochę kosmetyków, fartuch kuchenny (czerwony i w koty, potężne kombo), materiał w postaci z Gwiezdnych Wojen i polską wersję gry Ticket to Ride (Wsiąść do pociągu), która okazała się nie tylko grą w polskiej wersji językowej, ale również z mapą Polski!



W tym tygodniu łapię ostatnie chwile urlopu, głównie wypoczywając w domowych pieleszach, gdyż po pierwsze nadal zmagam się z przeziębieniem, a po drugie rząd irlandzki wprowadził kolejny lockdown i poza domem nie za bardzo jest co robić poza spacerami. Przedwczoraj wyszorowałam dokładnie łazienkę, co tylko przyspieszyło rozwój infekcji, więc doszłam do wniosku, że produktywność mi nie służy. Chciałabym coś poszyć, bo mam od groma pomysłów to przetestowania (i materiałów!), ale nie wiem, czy się da, bo miejsce na szycie mam jedynie na kuchennym stole, a ten jest ostatnio non stop zawalony jedzeniem i garami, choćbym nie wiem ile sprzątała. Może by tak kolejną grę? W końcu jutro Sylwester!


Z tego miejsca życzę czytelnikom udanej i przede wszystkim bezpiecznej nocy sylwestrowej! Do siego!




2 komentarze :

  1. Lubię takie notki - szczególnie poczytać, że po całym zmęczeniu od 15 grudnia miałaś wolne! Kominek fajny; pozdrów Mamę! I niech 2021 będzie dla Ciebie doskonały! :-*

    OdpowiedzUsuń