poniedziałek, 2 listopada 2020

Zapiski z kwarantanny, cz. 8

A jednak!

Szczerze? Przestałam publikować notki "z kwarantanny", bo żyłam przekonaniem, że do jesieni wszystko wróci do normy. Hahaha. Haha. Ha.

Od niecałych dwóch tygodni Irlandia, w związku z dość niefajnym wzrostem zakażeń, wprowadziła drugi lock-down, zwany również Level 5. Oznacza to, że mogę przemieszczać się z promieniu 5 km od domu, pozamykane są prawie wszystkie sklepy poza spożywczymi, monopolowymi i aptekami (ciekawostka: Lidl i Aldi dostały zakaz sprzedaży artykułów przemysłowych, ponieważ stwarza to nieuczciwą konkurencję dla małych sklepów, które musiały się zamknąć). Szkoły - o dziwo - pozostają na razie otwarte.

Całe lato cieszyliśmy się względną normalnością (modulo maseczki, częsta dezynfekcja rąk i trzymanie się na dystans). Wyszynki otworzyły się na nowo (tylko kawiarnie i restauracje, większość pubów pozostała zamknięta; mogły się otworzyć tylko te, które serwują jedzenie i obowiązywał zakaz sprzedaży drinków bez posiłków), więc zaliczyliśmy parę kawiarń, nawet raz nawiedziliśmy moją ulubioną pakistańską restaurację. Udało mi się ukończyć sześciotygodniowy kurs szycia! Myślałam wtedy dość intensywnie o tym, żeby wybrać się na trochę do Polski na początku września, ale ostatecznie zrezygnowałam, bo powrót oznaczałby dwutygodniową kwarantannę, co byłoby niekompatybilne z planami zawodowymi Rumianka. Pomyślałam sobie potem: "no trudno, polecę w grudniu na urodziny mamy."

A potem otworzyły się szkoły. Tak, te same szkoły, które są siedliskiem wszelkich chorób nawet bez pandemii, a co dopiero z takim wkurwiającym wirusem na pokładzie.

I zakażenia poszybowały w górę. I rząd wprowadził Level 3. I wyszynki zostały ograniczone do ogródków. I poszedł mail po firmie, że nici z jakichkolwiek imprez świątecznych w tym roku (za to dostaliśmy solidne bony na zakupy na Amazonie).

Jeszcze miałam nadzieję. Zaliczyliśmy małą ekstravaganzę w postaci śniadania w ogródku Cafe Nero na Temple Bar (dla nie znających Dublina: tutejsza wersja starówki, w normalnych okolicznościach zawalona turystami, ceny absolutnie z kosmosu). Odwiedziłam parę razy pasmanterię. Na początku października nawet byłam na parę godzin w Irlandii Północnej, pomóc Rumiankowi załatwić pewne sprawy. Pojechałam pociągiem, potem autobusem, i mimo szmaty na twarzy (tego dnia zaliczyłam rekord: 12 godzin w maseczkach) czułam się jakby coś się wreszcie ruszało.

I przy okazji zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo tęskniłam za pociągami!

Poczekalnia dla pasażerów linii Dublin-Belfast. Na ogół pełna ludzi już 20 minut przed planowym odjazdem. Z sentymentu dla czasów, kiedy podróżowałam tym pociągiem prawie co piątek, kupiłam sobie, starym zwyczajem, kawę i muffinkę.

okolice Newry

Tego dnia zmieniałam maskę kilkakrotnie (za każdym razem dezynfekując ręce, ofkors). W drodze powrotnej dziękowałam Margotce z Przeszłości za uszycie maski, która trzyma się na troczkach zawiązywanych z tyłu głowy, bo gumki dały mi do wiwatu.

Ta wyprawa była chyba ostatnim dniem, kiedy czułam się w miarę 'normalnie.'

Wszedł level 5. Rumianek był niedysponowany i nie mogliśmy wyjść z domu. Z tego samego powodu spadło na mnie więcej obowiązków domowych. Praca była wkurwiająca w zasadzie tak jak zwykle, ale z powodu dodatkowego stresu gorzej to znosiłam. Ryanair odwołał moje loty do Polski na pierwszy tydzień grudnia. Polska stanęła w ogniu protestów i każde spojrzenie w społecznościówki napawało mnie pierwszorzędnym niepokojem. Dzień po dniu, zaczęła mnie przytłaczać beznadzieja i lęk o przyszłość.

Jest tak źle, że nawet kolorowanki wróciły do łask

Postanowiłam się nie dać. Żeby nie oszaleć i nie wzdychać za tym, co się nie wydarzy, postanowiłam zaangażować się w przyziemne czynności, które dostarczą mi bodźców zmysłowych i poczucia bezpieczeństwa (spece od stanów lękowych nazywają to grounding). Tak więc: gotuję, piekę i szyję.

Po raz chyba pierwszy w życiu masowo gotuję z przepisów. Jak już pisałam w poprzednich notkach, mam swój wypróbowany sposób na curry, ale że kiedyś kupiłam książkę kucharską The Happy Pear, postanowiłam nieco rozwinąć skrzydła. Póki co wypróbowałam:

Dhal z czerwoną soczewicą i cukinią

Przepis beztłuszczowy: nie zawiera ani kropli oleju czy mleka kokosowego!

Wietnamskie curry kokosowe z dynią piżmową i tempeh

 

Meksykańskie chili z czarnej fasoli i pora

Korma


 

Gulasz z bakłażanów, fenkułu i czarnej fasoli


 

Gotowanie przyniosło mi korzyści w dwóch postaciach: po pierwsze, było co jeść, a po drugie - nauczyłam się wielu nowych technik (każdy jeden przepis wymagał czegoś nowego, np. prażenie razem przypraw i tłuczenie ich w moździerzu przed dodaniem do potrawy, pieczenie tofu w mleku kokosowym przed gotowaniem z resztą składników itp.). Bardzo rozwinęłam swój warsztat i znowu odnalazłam radość w gotowaniu!

Po (kilkakrotnie powtórzonym) sukcesie na polu pieczenia chleba bananowego, postanowiłam zacząć próbować swoich sił i w tej dziedzinie. Póki co zrobiłam ciasteczka owsiane, ciasteczka orkiszowe z masłem orzechowym i ciasto czekoladowe. Może nie jestem mistrzem cukiernikiem, ale rozochociłam się do tego stopnia, że kiedy tydzień temu kupiłam jakieś słodycze w sklepie (wiadomo, Halloween) nie byłam zachwycona ich smakiem, chociaż jeszcze parę miesięcy temu mogłam je pożerać garściami. Tak więc - żegnajcie, kupne słodycze! Dosyć nadprodukcji plastikowych śmieci i braku kontroli nad tym, co wchodzi w skład moich przekąsek.


 

 Jeśli chodzi o szycie, to uśmiechnął się do mnie los, bo pod koniec września w Lidlu były w ofercie tanie maszyny typu overlock. Bardzo chciałam coś takiego mieć, bo to najlepsza maszyna do szycia dzianin, ale cholerstwa na ogół kosztują od 600 euro w górę, a ja już wydałam ponad 300 (zamiast planowanych max 200) na Elnę, więc kiedy pojawiła się opcja zakupu overlocka Singera za 170, nie wahałam się długo. Po początkowych przebojach z nawlekaniem nici (overlock używa czterech szpulek - dwóch na dole, dwóch na górze - i każda jest nawlekana w bardzo specyficzny sposób; śmiać mi się chce, że jeszcze nie tak dawno temu nawleczenie nici na zwykłej maszynie wydawało mi się totalnym kosmosem) zaczęłam wreszcie śmiało sobie poczynać z rozciągliwymi tkaninami. Skończyłam przerabiać t-shirt, naprawiłam dwie koszulki Rumianka wymieniając ściągacz przy szyi, uszyłam sobie koszulę nocną i obrębiłam parę projektów z tkanin. Przede mną wiele godzin zabawy tekstylnej, bo nakupiłam materiałów (same resztki i końcówki serii - raz, że taniej, dwa, że bardziej eko) i wybrałam tonę ciuchów do przeróbki.

Czasem bywa i tak! :)
Mizianie materiałów is a thing. Wszystkie szyjące baby na moim insta potwierdzają :D

Może nie będzie już nigdy do końca "normalnie." Może nie ruszę się z Dublina jeszcze przez parę ładnych miesięcy. Może będę już wiecznie skazana na własne gotowanie (co w sumie nie jest takie złe, gorzej, że trzeba potem posprzątać w kuchni, a to już mnie wnerwia). Ale mam swoje domowe ognisko i ochronę przed wszelkim złem tego świata. Trwam więc, zawieszona w czasie, w kokonie z koca i kota, wyczekując lepszych dni. Trzymajcie się ciepło!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz