niedziela, 4 października 2020

Słodkiego, miłego szycia!

Zgodnie z obietnicą, nadciąga raport z Robienia Rzeczy!

Jak pisałam w jednej z poprzednich notek, w roku 2020 postanowiłam wreszcie wziąć byka za rogi i kupiłam maszynę do szycia, a następnie zapisałam się na kurs. Całe życie bałam się szycia na maszynie i dłubałam wszystko ręcznie, aż w końcu zdecydowałam, że najwyższa pora coś z tym zrobić, bo opcje odzieżowe na moją sylwetkę tylko znikają zamiast się pomnażać (dowód: bankructwo BiuBiu, które nadal opłakuję). 

Zapisałam się więc na kurs szycia. A potem przyszedł 12. marca, Leo Varadkar powiedział, że zamyka 90% Irlandii na cztery spusty i wszystkie moje plany na wiosnę i lato poszły się całkować.

Początkowo cierpliwie czekałam, ale zaczęłam oglądać różne filmiki na YT na temat szycia (tutoriale, lifestyle, robienie kostiumów, w zasadzie wszystko co miało związek z igłą i nićmi) i pomyślałam sobie: "kursy kursami, ale mogę spróbować zacząć coś na własną rękę!"

Tak więc, zaczęłam od wyciągnięcia maszyny, którą kupiłam zimą w Aldi za 40 euro. Przewertowałam instrukcję kilka razy, podłączyłam wszystko i zaczęłam próbować proste szwy na kawałku materiału, którego nie było mi żal. Początkowo góra wyglądała dobrze, a dół koszmarnie, i już po czterech próbach wydedukowałam, że opuszczenie stopki jest tak jakby niezbędne. 


Kiedy już w końcu opanowałam proste szwy, przyszła pora na mój pierwszy projekt. Na rozgrzewkę wybrałam gumkę na włosy i posługując się tutorialem Janelle AKA Rosery Apparel zrobiłam taki oto koszmarek:


Nie wyszło idealnie i zdecydowanie zajęło mi dłużej niż dziesięć minut. Wycięłam krzywo (nawet papieru nie umiem wyciąć prosto, a tkanina jest dużo bardziej oporna, więc...), zaprasowałam kanty w złej kolejności, nić uciekała mi ciągle z igły, ale mimo to wyprodukowałam coś, co da się używać i nawet całkiem spoko wygląda (używam tej frotki niemalże codziennie, czasem Rumianek mi ją podbiera). Jak to ujęła Gertie Hirsch w swojej książce "Gertie's new book for better sewing":

(przyp. tłum.: autorka szukała spódnicy typu "ołówek" w kolorze różowym, a kiedy jej nie znalazła, postanowiła spróbować uszyć ją sama)

Mojej pierwszej spódnicy daleko było do doskonałości. Była ciut za ciasna w biodrach i zamek błyskawiczny kończył się odrobinę za nisko. Ale mimo to byłam oczarowana, nie tyle spódnicą, co tym, co obiecywała: że jeśli nabiorę dostatecznej wprawy i uruchomię wyobraźnię, mogę uszyć sobie wymarzoną garderobę w stylu retro we wszystkich kolorach tęczy.

Tak więc, nie kocham tej frotki za to, jaka jest, ale za to, co zapowiedziała!

Teraz nie było już odwrotu. Kupiłam sobie porządną maszynę (bo ta z Aldi jednak okazała się wadliwa i nie dało się na niej prosto szyć). Poszłam na Amazona i zamówiłam parę akcesoriów (np. porządne nożyce do materiałów, bo to, co miałam, nadawało się co najwyżej do papieru; wiedzieliście, że trzeba mieć oddzielne pary do obu? ja też nie!). Ale przede wszystkim przejrzałam to, co mam już w domu i okazało się, że mam milion materiałów, które już mogę zużyć. Już parę miesięcy wcześniej nakupowałam od groma kuponów w Sostrene Grene, głównie dlatego, że nadruki i kolory były takie apetyczne. 

 


Nie wiedziałam wtedy, do czego tych materiałów użyję (jeden kupon ma 45x55 cm, ubrania się z tego nie da uszyć nawet dla dziecka, a co dopiero dla takiej fest baby jak ja), ale "całe szczęście" pandemia spowodowała, że maski na ryjek stały się towarem deficytowym, a moja maska do rowerowania wykonana z neoprenu była trudna w eksploatacji w zamkniętej przestrzeni sklepu. A te śliczne szmatki okazały się być 100% bawełną, co przypieczętowało ich przeznaczenie.

Ale, ale! Przecież szkoda takich ślicznotek na moje pierwsze harce z maszyną! Dlatego odłożyłam moje bawełniane cudeńka na bok i zaczęłam przetrząsać dom w poszukiwaniu innych źródeł. W sukurs przyszła mi moja dawna słabość do ładnych, tanich kompletów bielizny pościelowej. Po paru rozkminach natury domowo-strategicznej i studiowaniu metek doszłam do wniosku, że pozostawię do domowego użytku ułamek mojej kolekcji i ograniczę się do kompletów z jak najwyższą zawartością bawełny (np. komplety z IKEA - polecam! nie są tanie, ale są naprawdę wyśmienitej jakości), natomiast taniocha z Penney's, która zawiera zatrważające 50% poliestru złoży swoje życie w ofierze na ołtarzu mojego szewskiego marzenia. I tak oto, po obejrzeniu paru tutoriali na youtube (m.in. autorstwa Wendy AKA withwendy i April AKA coolirpa), powstała pierwsza sztuka:


Następnym krokiem było skonstruowanie maseczki w bardziej przyjaznym anatomii kształcie (jak wiemy, ludzka twarz nie jest płaska). W tym celu odrysowałam kształt mojej maski rowerowej i zmodyfikowałam go nieco, żeby móc zaczepiać ją na uszach, zamiast używać zapięcia z tyłu głowy.

 

Nie wiem czemu przywiozłam sobie z domu mamy krzywiki, ale przydały się szybciej niż się spodziewałam!

 

Generalnie wyszła okej, ale okazała się strasznie trudna w konstrukcji (nawet nie wiecie, jakim wyzwaniem jest szycie po krzywej) i doszłam do wniosku, że jeśli mam uszyć ich kilka (chciałam zrobić kilka dla siebie, parę dla Rumianka i może potem siostrze i szwagrowi), muszę ten proces uprościć. Schowałam więc dumę do kieszeni i zamiast modyfikować mój design, przejrzałam tutoriale raz jeszcze i wybrałam ten oto wykrój, który okazał się strzałem w dziesiątkę, bo ma różne rozmiary. No i narobiłam ich co nieco!



Wersja z paskami dla Rumianka, bo rzeczony bardzo narzekał, że gumki go cisną. Dobrze, że tylko te, hehe.

Każda maska jest dwustronna, dla urozmaicenia. Początkowo szyłam model prostokątny z fałdkami i ten z wykroju, ale teraz już przeszłam w 100% na wykrój, bo wygodniejsze.

Potem przyszła kolej na pierwszą sztukę odzieży, i znowu odrysowałam istniejący element garderoby - tym razem spodnie od piżamy - żeby zrobić szorty. Niestety, tym razem była mała klapa, bo szorty wyszły za ciasne (pewnie ma to coś wspólnego z faktem, że wychodziłam ze skóry, żeby zużyć tylko dwie poszewki na poduszki i wykorzystać do maksimum już istniejące szwy), a tunel na gumkę w pasie jest totalnie pokręcony i nie użytku (mogłabym spruć i przeszyć od nowa, ale uznałam, że nie warto), więc pewnie potnę to na szmatki do kurzu. Jednak nie uznałam tego za stracony czas, bo oto odkryłam, że szycie spodni jest zadziwiająco proste. Dopóki nie spróbowałam, myślałam, że zszycie dwóch nogawek będzie jakimś kosmosem, a tu się okazało, że jest to najprostsza rzecz pod słońcem. Magia!

Jak to mawiał mój ojciec obserwując moje rozpaczliwe fikołki na szczecińskim Lodogryfie: "Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz."

Incydent z szortami troszeczkę ostudził mój zapał, ale zacisnęłam zęby i kontynuowałam próby. Postanowiłam wreszcie zabrać się za coś, co zmotywowało mnie do szycia - zacząć naprawiać i przerabiać ubrania, które mam. Na dobry początek - doszyłam zupełnie nowy pas do Rumiankowych spodni od piżamy (z gumką i troczkami), dostosowałam do mojej sylwetki kraciastą koszulę, którą kupiłam w dziale męskim Penney's w zeszłym roku (po długich i bezowocnych poszukiwaniach koszuli drwaloseksualnej dla kobiet) i nawet zabrałam się za kilka T-shirtów. Te ostatnie okazały się być dużo trudniejsze, albowiem są one wykonane z rozciągliwego materiału (tzw. dzianiny), co wymagało specjalnej igły, eksperymentów ze ściegiem i oczywiście obejrzenia paru tutoriali, z których niewiele wynikło. Zrezygnowana, odłożyłam wszystkie koszulkowe projekty na lepsze czasy. 

Przyszła kolej na szycie z wykroju. Okazało się, że wykroje są już nie tylko wielkimi płachtami bibuły, które moja mama przed laty kopiowała radełkiem z rozkładówki magazynu Burda (nawiasem mówiąc, Burda wciąż istnieje i ma się świetnie; w Hickey's mają katalogi, to było takie piękne blast from the past, że aż się wzruszyłam), ale czasem mają też format PDF, który można ściągnąć, wydrukować, skleić i użyć. Szybkie googlanie ujawniło, że 1) połowa Szyjącego Internetu projektuje wykroje 2) każdy projektant ma przynajmniej jeden darmowy wykrój 3) istnieją blogi, które kompilują listy linków z darmowymi wykrojami, żeby się nie męczyć z szukaniem.

Na pierwszy ogień poszedł wykrój piżamy z Peppermint Magazine. PM jest czasopismem australijskim poświęconym eko stylowi życia i co miesiąc publikuje darmowy wykrój. Piżama wydawała się dość łatwa, nie wymagała szycia dzianiny (którego nadal nie umiałam ogarnąć) i spodnie miały kieszenie, więc zabrałam się do dzieła!

Żeby zachować równowagę we wszechświecie, spodnie wyszły sporo za duże, ale wtedy już na tyle ogarniałam jak działa konstrukcja ubrań, że byłam w stanie je szybko zmniejszyć. Ba, nawet zmodyfikowałam oryginalny projekt, dorabiając troczki w pasie (oczywiście działające troczki, a nie te koszmarne atrapy, których pełno w modzie damskiej).

 


Któregoś pięknego lipcowego dnia do skrzynki mailowej wpadła mi wiadomość od instruktorki szycia, u której wykupiłam wiosną lekcje, że oto rząd irlandzki nieco złagodził restrykcje i kurs niebawem będzie mógł się odbyć. Grupa w zmniejszonym składzie, każdy musiał mieć na ryjku maskę przez bite dwie godziny zajęć, ale zajęcia ruszyły, i tak oto 10. sierpnia rozpoczęłam kurs pod okiem doświadczonej edukatorki. Trochę się obawiałam, jak to wyjdzie, bo w moim rozumieniu kurs miał być dla zupełnie początkujących, a ja już czegoś się nauczyłam własnym sumptem, ale postanowiłam jednak pójść na lekcje, biorąc pod uwagę ewentualność, że zawsze mogę przenieść się do grupy zaawansowanej.

Jak się okazało, moje obawy były zupełnie bezpodstawne; zajęcia były tak zorganizowane, że każdy kursant pracował nad swoim projektem, a Zaria po prostu instruowała co robić dalej. Ja robiłam swoje, pozostałych troje kursantów robiło swoje.

Na pierwszych zajęciach musiałam uczyć się od nowa jak uzbrajać bębenek (dla nieszyjących: to ta mała szpulka nici znajdująca się pod igłą, która tworzy spodnią część ściegu), albowiem okazało się, że starsze maszyny mają inną konstrukcję. Szczęśliwy traf sprawił, że akurat miałam wtedy odrobinę urlopu (korpo nas zmusiło do brania urlopów na staycation, bo im się księgowość musi zgadzać - dlaczego winę za to mają ponosić pracownicy? gdyż kapitalizm) i tuż przed zajęciami nawiedziłam Hickey's, chyba jedyny w Dublinie sklep naziemny z artykułami do szycia. Właściwie to pojechałam tego dnia do miasta kupić prezent urodzinowy dla Siostry B, co jest istotną informacją w kontekście szycia, bo właśnie w Hickey's odkryłam kosz z resztkami, a tam kawałek materiału, z którego postanowiłam uszyć dla solenizantki torbę na zakupy w wersji deluxe (zapinaną na zamek, z kieszonkami itp.), która jednocześnie posłuży za opakowanie prezentu.

Tak więc, przywlokłam nowiutki materiał i dwa dobrane kolorystycznie zamki błyskawiczne na zajęcia, opisałam nauczycielce co chcę zrobić i zaczęłam kroić materiał na mój projekt.

Jeden z największych problemów wszystkich szyjących osób to niemożność zaplanowania ram czasowych na projekt (myślałam, że to tylko n00by jak ja, ale okazuje się, że osoby z 20-letnim doświadczeniem za maszyną mają ten sam problem; w rodzinie do dziś krąży anegdota jak to moja ciocia spóźniła się na swoją studniówkę, bo moja mama do ostatniej chwili wykańczała jej białą bluzkę), tak więc 2 godziny pierwszych zajęć minęły jak sen złoty, a mój projekt był w proszku. Poradziłam się tedy instruktorki, co robić dalej i zabrałam robotę do domu.


Całe szczęście, że miałam cały tydzień urlopu, bo roboty było niemało. Rączki musiały być usztywnione flizeliną. Miałam pierwszy raz w życiu wszywać zamek błyskawiczny i strasznie się tego bałam (zapewne wszystkie bajki o złamanych igłach podziałały mi na wyobraźnię), więc postanowiłam przećwiczyć wszywanie zamków robiąc małą kosmetyczkę. Potem skonstatowałam, że górna część torby musi być dwuwarstwowa, żeby rączki się mocniej trzymały, i również musi być usztywniona flizeliną. Potem zapragnęłam dorobić jeszcze jedną kieszonkę na zewnątrz. Potem pomyślałam, że kieszonka na zewnątrz mogłaby w sumie być wykończona jakimś ozdobnym ściegiem, więc przetestowałam ich kilka. W końcu po niemal dwóch dniach roboty (wliczam w to kosmetyczkę) powstała torba i wyszła po prostu wspaniale.

Torba w całej okazałości. Wewnętrzna kieszonka jest zapinana na zamek i pomieści wielki telefon lub smartfon. Dół ma kanciaste rogi, dzięki czemu torba nie jest płaska,

Na kolejne zajęcia kursu szycia przyniosłam jeden z moich nieszczęsnych t-shirtów. Koszulka generalnie nie leżała najgorzej, ale miała nadruk na plecach (więc nigdy jej nie nosiłam, bo w irlandzkim klimacie po prostu odmawiam noszenia t-shirta bez koszuli lub bluzy narzuconej na wierzch), poza tym był to krój unisex, więc za długi i za ciasny pod szyją. Wpadłam na genialny pomysł, żeby zamienić przód i tył miejscami, więc wycięłam nowy dekolt, i przy okazji nieco skróciłam całość. Niestety, na wykończeniu dekoltu już poległam z kretesem, i tu przyszła mi z pomocą Zaria. Pierwszy raz w życiu użyłam maszyny typu overlock, jak również nauczyłam się, jak obrębiać dół (taśma dwustronna rozpuszczalna w praniu, tzw. wonder tape oraz szew podwójną igłą). Koszulka wyszła mega, i nawet rękawy nie wyglądają dziwnie (fun fact: rękawy nigdy nie są symetryczne, każdy ma przód i tył!), a ja już nigdy nie będę się bała wykańczać dekoltu koszulki. Nadal nie kocham szycia dzianin, ale wykańczanie dekoltu lub ściągacze mogę robić przez sen.


 

Pozostałe cztery tygodnie kursu upłynęły mi na projekcie-potworze, który kosztował mnie sporo nerwów: spódnicy z koła.

Po części winię za to YouTube, bo chyba każda szyjąca influencerka ma na swoim koncie tutorial na tego typu spódnicę, i - jak to zwykle bywa z tutorialami - projekt wydawał się prosty jak konstrukcja cepa. Narysuj koło o obwodzie swojej talii, potem drugie koło o promieniu talii+długości, wytnij, połącz tył zamkiem, doszyj talię, obręb dół i gotowe! Brzmi trywialnie? BŁĄD.

Talia się rozciąga, bo materiał jest szyty po skosie, więc zaczęło się od redukcji koła. Mierzenie odległości po krzywych jest taaaaaaaakie zabawne! (tylko, że nie)

Wszywanie krytego zamka jest koszmarem (taki zamek kupiłam, wiem, powinnam się puknąć w czoło).

Najłatwiejsze okazało się doszycie talii ręcznie. A przynajmniej od spodniej strony. To zajęło "trochę" czasu.

Obrębienie wymagało wykonania trzech szwów długości 4.5 metra każdy.

A na koniec wyszło, że wszyłam talię ciut za wysoko, w związku z tym jest taka dziwaczna przerwa między końcem zamka a talią i spódnica jest nieco za ciasna w pasie, bo okrąg na talię był mniejszy (matematyka, bitches). 

Moja rada dla osób uczących się szyć: NIECH WAS RĘKA BOSKA BRONI PRZED ZACZYNANIEM OD SPÓDNICY Z KOŁA. To jest naprawdę dużo trudniejszy projekt niż się wydaje. 

Ale mimo to, kiedyś uszyjcie, bo wynik jest naprawdę fajny.

 

Moje doświadczenie ze spódnicą, chociaż trudne i cokolwiek traumatyczne, nauczyło mnie jednego: szycie kosmetyczek, maseczek, etui itp. pierdółek jest fajne i potrzebne, ale nic, powtarzam: NIC nie dorównuje satysfakcji płynącej z uszycia sztuki odzieży, która pasuje na jakieś ciało i fajnie wygląda. I jeszcze jedno: nawet, jeśli zostały popełnione błędy i dana sztuka odzieży nie jest doskonała, to nadal wygląda fajnie. Nie musi być perfekcyjnie, grunt, żeby podobało się właścicielowi i było w miarę wygodne.  

Tak więc, kontynuuję moją przygodę z szyciem. Kurs się skończył i raczej nie będę się jeszcze zapisywać na kolejną edycję (i tak rząd irlandzki nam nie pozwala; nowy lock-down został wprowadzony 4 dni po ostatnich zajęciach, naprawdę miałam farta), ale nadal pożeram tutoriale, kombinuję, kupuję materiały i ogólnie szaleję. Mam już sporo wykrojów w PDFach (ponad połowa darmowa), trzy wydrukowane, przerobiłam trzy t-shirty, uszyłam bluzkę typu raglan i teraz planuję spódnicę na Halloween (co prawda imprez w tym roku nie będzie, ale kto mi broni założyć coś ładnego we własnym domu?). Obrastam w materiały i sztuki odzieży wyszarpane z szafy, które mogę przerobić lub pociąć na testy. Nawet kilka dni temu kupiłam sobie maszynę typu overlock! (Lidl sprzedawał tanio, marki Singer) Prę do przodu jak burza i nic mnie nie powstrzyma!

No, prawie.

Pamiętacie, jak zrobiłam sobie biuro/warsztat w dodatkowej sypialni? Kupiłam super wysokie regały z IKEA? Pochowałam wszystko do różnych pudeł, żeby był porządek? Spędziłam dwa tygodnie tej wiosny na porządkowaniu zasobów?

Cóż, ten system zupełnie nie działa jeśli chodzi o szycie. Okazuje się, że wymagania przestrzenne tej formy rękodzieła są zupełnie inne! Trzeba mieć duuuuużo czystej, płaskiej powierzchni na cięcie tkanin, sklejanie wykrojów itp. Żelazko i deska do prasowania muszą być cały czas na podorędziu (czasami mam wrażenie, że 40% szycia to prasowanie). Przechowywanie takich rzeczy jak zapięcia, zamki, nici igły itp. w sposób umożliwiający znalezienie wszystkiego w rozsądnym czasie jest bardzo pracochłonne. Na domiar złego domowe biuro teraz służy za, hm, po prostu biuro, w którym pracuję te 7.5-8 godzin dziennie, więc nie opłaca mi się za każdym razem chować laptop, klawiaturę i monitor, żeby mieć miejsce.

Tak więc, szyję w kuchni. Krzesła zmieniły się w pasmanterię, przytaszczyłam z szopy deskę do prasowania, którą zostawili mi w spadku poprzedni właściciele (dotąd używałam takiej mini deski, którą się stawia na stole) i dorobiłam jej nowe obicie ze starej pościeli i ręcznika. Materiały i wykroje zalegają w sypialni, która wygląda, jakby przeszło przez nią tornado. Po każdej niemalże sesji szycia muszę odnosić moją wielką, ciężką maszynę do sypialni, bo stół kuchenny służy nam również jako blat roboczy podczas gotowania i pieczenia (moja kuchnia jest koszmarnie zaprojektowana, nie mam słów; chcę ją przerobić, ale chwilowo nie mam na to czasu ani funduszy). Nie ma lekko.

Nie wiem, skąd oni wzięli zdjęcie mojej sypialni, ale true story!

Ale mimo to, kontynuuję. Bo szycie jest super i niesie ze sobą wiele satysfakcji, kreatywności, wysiłku umysłowego (ta magisterka z matematyko-informatyki przydaje się nader często, zwłaszcza, że lubię szyć rzeczy bez wykrojów, co wymaga nielichej wiedzy z zakresu geometrii) i daje wspaniałe rezultaty. Nie posiadam się z podniecenia, że wreszcie mogę mieć bluzkę koszulową i eleganckie spodnie, w których będę dobrze wyglądać, moja ulubiona tunika będzie mi dłużej służyć, będę mieć ubrania, jakich nie ma nikt inny, no i przede wszystkim - mogę zredukować ilość śmieci tekstylnych.

A w mojej podróży będą pomagać mi Sewing Moms of YouTube (aut. Ashley AKA bestdressed):

Melly Sews

Evelyn Wood

Rosery Apparel

Annika Victoria

Coolirpa

With Wendy

i entuzjastki szycia, które nie umieją w przystępne tutoriale, ale i tak mogłabym je oglądać godzinami, bo uczą mnie myśleć jak krawcowa, inspirują i dają ciekawy wgląd w historię mody:

Bernadette Banner

Morgan Donner

Rachel Maksy


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz