środa, 22 stycznia 2020

Dajcie mi GIMPa! I igłę, i tusz!

I mój topór! A nie, może jednak bez topora.

Rok 2019 był pod wieloma względami absolutnie przejebany (głównie z powodu Gryzeldy, ale nie tylko), ale zdarzyła się jedna piękna rzecz: dałam sobie zrobić mój pierwszy tatuaż!



Dziarę chciałam mieć odkąd skończyłam 16 lat. A może 15? A może 14? Jeszcze w podstawówce przyklejałam sobie sztuczne tatuaże z gazetek typu Bravo (tak swoją szosą, te wynalazki nadal istnieją i mają się dobrze; można sobie kupić online na amazonie czy innym jebaju, nawet są całe arkusze bez wzorów, żeby sobie wyciąć/wydrukować swój własny!) i marzyłam, żeby osiemnastka nadeszła prędko (jak już wspominałam, zawsze chciałam być dorosła), żeby popędzić do pierwszego lepszego studia i zrobić sobie coś ładnego.


Pomysły, które miałam wtedy: na karku, symbol USB lub kod kreskowy jak laska z "Dotyku anioła." No comments :D


No ale lata mijały, a ja ciągle ani ogaru, ani pieniędzy, ani czasu. Przyznam, że kiedy przyjechałam do Irlandii, zapał mi trochę ostygł, bo tutaj dziary mają wszyscy, nawet zwyczajne gospodynie domowe, które w życiu nie przeczytały ani jednej książki. Następnie zrobiłam się stara i postanowiłam mieć wyłożoną glazurę na to, co robią inni.

Potem minęło jeszcze trochę czasu, bo zniechęciłam się, kiedy zrobiłam research online jak to się załatwia i wychodziło mi, że powinnam wziąć na to specjalnie urlop, bo studio wymaga "konsultacji" i pracuje w dziwnych godzinach (kiedy ja też jestem w pracy; w sumie jest to dość powszechny problem z usługami w Dublinie - czasami myślę, że fajnie by było być szewcem i kończyć pracę o 16:00).

Od razu zaznaczam, że lęk przed bólem nigdy mnie nie odstraszał i nie boję się igieł. Mogłabym być kłuta codziennie i nigdy nawet nie mrugnę okiem. To taka moja supermoc.

Ale potem koło czasu znowu się nieco obróciło: nastał instagram, tatuatorzy i studia mają swoje strony internetowe, umówić się można przez e-mail, godziny pracy też ludzkie i na dodatek istnieje opcja weekendu! I tak oto, zachęcona przez Rumianka, który zaoferował, że zafunduje mi tattoo w ramach prezentu urodzinowego - znalazłam studio, umówiłam się (przy okazji konstatując, że owe tajemnicze "konsultacje" dotyczą tylko naprawdę dużych, skomplikowanych zleceń, np. całe ramię lub noga, pół pleców itp.), wpłaciłam zaliczkę i zaczęłam zbierać do kupy pomysły na to, w jakim stylu stracić swoje "tuszowe dziewictwo."

Tym razem nawet nie dopuszczałam myśli, że NIE będzie to jakiś wizerunek kota. Moje pomysły z symbolem USB i kodem kreskowym przekonały mnie, że dziara jest swego rodzaju manifestem i zostaje na skórze na lata, więc warto, żeby było to coś, co będzie przemawiało do mojego jestestwa jeszcze przez długi czas. Jak wiadomo, koty to niemalże moja religia, więc tak jakby no-brainer.

Po wielu godzinach spędzonych w google images i na pintereście znalazłam coś, co bardzo mnie urzekło i wyglądało niemal kubek w kubek jak Gryzelda - grafika stylizowana na stare chińskie malowidło:


Kiedy przyszło do dziarania i omawiania projektu z artystką, okazało się, że problemem jest nie sam rysunek, ale miejsce i wielkość, jaką sobie zażyczyłam. Przesympatyczna i przezdolna Brazylijka imieniem Camila wyjaśniła mi bowiem, że tatuaż na cały biceps w tym stylu będzie wyglądał jak jedna, wielka, czarna plama. Po namyśle przyznałam jej rację, ona zaproponowała pewne zmiany i wyszło coś tak pięknego, że choć nie padłam z bólu (nawiasem mówiąc, bólu per se nie było, bardziej dyskomfort; miewałam bardziej bolesne oczyszczanie twarzy u kosmetyczki), to o mało nie padłam z zachwytu po obejrzeniu efektu końcowego.

Oto zakwitła ona: mój wszechświat, moja miłość, moja czarna, kosmiczna piękność.

Kiedy myślę o Gryzi, czasem głaszczę się po bicepsie. W żałobie wszystkie chwyty dozwolone, bitches.


Kocham mój tattoo, ale myślę, że wybaczy mi on, że już myślę o następnym.

Pomysłów mam oczywiście od groma i pewnie na jednym się nie skończy. Póki co waham się między czymś ze Star Trekiem, grą Portal (która nadal jest moją ulubioną, chociaż było tyle innych), a innymi motywami sci-fi, np. okładką pierwszego wydania "Solaris" Lema (nadal jedna z moich top powieści sci-fi).


IDIC w języku wolkańskim. Piękny ten alfabet.

Tę oto przecudnej urody GLaDOS widziałabym na udzie.

Dylemat jest naprawdę srogi, bo poza Star Trekiem i Lemem są jeszcze inne sci-fi cudowności, które chciałabym uhonorować (np. Farscape, Red Dwarf, Andromeda...) No i tak przerzucam ten internet i przerzucam jak palacz wyngiel, aż dwa dni temu w końcu mnie olśniło: przecież nikt mi jeszcze nie zabrał GIMPa i mogę coś zaprojektować sama!

No więc dłubię coś, co będzie zawierało w sobie dużo fajnych statków. Jeszcze nie do końca wiem, jak to wszystko połączyć. Początkowo myślałam o czymś w stylu okładki albumu zespołu Carcass pt. "Surgical steel" (który to album jest miodzio i w sumie rzeczona okładka byłaby też fajną dziarą, aaargh).






Na razie doszłam do czegoś takiego:
Legenda (od północy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara): Enterprise (Star Trek), Rocinante (Expanse), Normandy SR-2 (Mass Effect 2), Andromeda Ascendant (Andromeda), Orville, Discovery (2001: Odyseja Kosmiczna), TARDIS (Doctor Who), Red Dwarf, Moya (Farscape), Jupiter (Lost in Space)



i... niestety kończą misiem statki! Dramat! Próbuję robić metodą: jeden fandom - jeden statek, ale chyba nic z tego. Może zrobię górną połowę jako protagonistów, a dolną jako schwarzcharaktery?

Zapraszam do podzielenia się sugestiami!

Tak czy siak, dziara nr 2 zdarzy się jeszcze w tym roku i będzie zawierała 100% nerdozy. Strzeżcie się!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz