Podobno dzisiaj doświadczyliśmy tzw. Blue Monday, tzn. najbardziej przygnębiającego dnia w roku, kiedy to przychodzą rachunki z kart kredytowych i widzimy czarno na białym, ile wydaliśmy na święta, poza tym jest styczeń, zimno, ciemno, portfel płacze, bo wypłata była miesiąc temu, bla bla bla.
A ja:
- pracowałam z domu i chociaż raz nie miałam nieprzytomnego zapierdolu, tylko niespotykany luksus dłubania w kodzie w swoim tempie
- zjadłam przepyszne śniadanie (z powodów dietetycznych śniadam teraz ok. 10:30, więc każde śniadanie jest wymarzone, wytęsknione i najlepsze)
- miziałam kotka
- posłuchałam sobie bardzo ciekawego webinaru na tematy zawodowe (jednocześnie miziając kotka, bo Maggie May doszła do wniosku, że właśnie teraz musi mi się położyć na kolanach i kiedy jej tego nie ułatwiłam w 2 sekundy, to rozległo się donośne "miauuu")
- nadgoniłam Grace & Frankie
- zjadłam b. dobry obiad przygotowany przez Rumianka (a konkretnie to jambalayę)
Życie jest już wystarczająco chujowe bez zbiorowej histerii napędzanej przez internet. Opanujcie się.
Za to ubiegły poniedziałek był depresyjny, bo w noc go poprzedzającą miałam bardzo wyrazisty sen z Gryzeldą w roli głównej, i beczałam przez pół dnia. Na co mi internetowe napędzanie smutku, skoro mam własny mózg?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz