niedziela, 24 czerwca 2018

Brrrrrum, brum! - cz. 2

Powiedziało się A, to trzeba powiedzieć Alef Zero...
...tyle bowiem miesięcy zapewne upłynie, zanim będę mogła pobrumbrać.

Egzamin teoretyczny na prawo jazdy zdałam bez większych problemów i już byłam gotowa dać sobie za to Pieprzony Medal, dopóki nie zrozumiałam, że to dopiero początek drogi długiej jak hamerykańska autostrada (po której nie mogę jeździć, bo learner's permit działa tylko na terenie Republiki Irlandii i nie zezwala na prowadzenie po autostradach).


Zaczęło się od... przeprowadzki. Przez dwa miesiące nie miałam czasu na nic poza urządzaniem mieszkania (jeszcze nie skończyłam, te 2 miechy zajęło mi rozpakowanie 99% kartonów, przetrzepanie strony IKEA i poskręcanie mebli, żeby się dało egzystować na podstawowym poziomie).

Potem przypomniałam sobie, że trzeba zmienić adresy w socjalu, żeby wspomniana w poprzedniej notce Public Services Card miała to, co trzeba.

Potem okazało się, że trzeba mieć zrobione specjalne badanie wzroku, na które nie można się umówić online, tylko trzeba zadzwonić (XXI wiek, kurna). Kto mnie zna, ten wie, że nienawidzę telefonować i jeżeli nie mogę czegoś załatwić e-mailem, to będę to odwlekać ad calendas Graecas.

I tak dotoczyłam się do maja. Umówiłam się wreszcie na badanie wzroku (akurat byłam w centrum, zaszłam więc do Specsavers i załatwiłam to osobiście). Wypełniłam formularz. I... struchlałam.

"Prawka" wydaje w Irlandii organ zwany NDLS. NDLS ma 4 biura w Dublinie, wszystkie na totalnych zadupiach (i akurat NIE na zadupiu, na którym mieszkam). Nie da rady się umówić na wizytę przed upływem ważności świstka od okulisty. Znalazłam jeden termin, który wymagałby wzięcia dnia urlopu. Na szczęście NDLS obsługuje również interesantów z marszu, więc postanowiłam spróbować starym, indiańskim sposobem: zaopatrzyć się w prowiant i pobawić w kolejkowanie.

Na szczęście od urodzenia jestem rannym ptaszkiem, więc zerwanie się z łóżka o 7:00 rano w sobotę nie było aż takie straszne, zwłaszcza, że pogoda aż się prosiła o to, żeby się nią rozkoszować. Szybka kawa i śniadanie, chwila tańca z pompką, google maps i pomknęliśmy z Rumiankiem do Citywest na naszych jednośladach (tak, pojechałam po prawo jazdy rowerem, hehe).



Dotelepaliśmy się na miejsce osiem minut po otwarciu biura. Pobrałam numerek (50, WTF) i poszłam posiedzieć na ławce na zewnątrz, gdyż centrum handlowe, w którym znajdowała się placówka NDLS nie ma ani jednego stojaka na rower (w związku z czym będę to centrum bojkotować po wsze czasy) i Rumianek musiał pozostać na straży naszych rumaków.

Czekałam na swoją kolej blisko 3 godziny. W tym czasie wypiliśmy po kawie, wypełniłam formularz jeszcze raz, tym razem *czarnym* długopisem (XXI wiek, a kolor tuszu nadaj konfunduje komputery; SERIO?), zwiedziłam bucowate centrum handlowe, wrzuciłam selfie na insta, podyskutowałam z Rumiankiem o różnych aspektach cesarstwa rzymskiego (to nie eufemizm, akurat czytał coś na temat) i wreszcie nadeszło moje pięć minut.

Kontakt z istotą organiczną w NDLS okazał się być dużo przyjemniejszy niż wszystkie czynności poprzedzające. Pani urzędniczka była przemiła (nadal mnie to dziwi, Polski z Polaka nie wygonisz) i przeprowadziła mnie gładko przez wszystkie straszności.

- 39 punktów na teście, gratuluję! No to założymy pani kartotekę i przyznamy numer kierowcy! Pierwszy w życiu!
- Lepiej późno niż wcale. - zażartowałam niepewnie.
- Och, love, byłam dokładnie w pani wieku, kiedy zrobiłam prawo jazdy. A teraz jeżdżenie samochodem to moja ulubiona czynność: żadnych dzieci, mąż w domu, tylko droga, moje auto i moja muzyka.

I tak sobie gwarząc załatwiłyśmy co trzeba: zdjęcie (podobnie jak w przypadku Public Services Card, robione na miejscu), wzór podpisu, dane i preferencje kontaktu.

- Jakby trzeba było poświadczyć adres albo drugi dokument tożsamości, to ja wszystko mam! - zaharcerzyłamu
- Na szczęście PSC wystarczy. Nawet świadectwa chrztu i grupy krwi nie trzeba. - uspokoiła mnie Pani Urzędniczka

Nawet  nie wiem, kiedy pogawędka z PU dobiegła końca. Było tak miło i bezstresowo, że aż szkoda było wychodzić. Irlandio, robisz to dobrze.

Tydzień później, wreszcie otrzymałam małe plastikowe zielone coś z wielkim L i moją mordką. O dziwo, zero błędów w moim imieniu czy nazwisku, wszystko jak się patrzy. Poza moim zdjęciem, które oczywiście wygląda jak twarz osoby z nadwagą w gorący dzień. Oh well.

Kolejny etap: znalezienie szkoły jazdy. Okazało się, że zanim przystąpię do egzaminu, to muszę wyjeździć 12 godzin z certyfikowanym instruktorem (nazywa się to Essential Driver Training, w skrócie EDT). Przy okazji wyszło, że nie trzeba się z tym zanadto spieszyć, bo nie mogę przystąpić do egzaminu przed upływem sześciu miesięcy od daty wydania prawa jazdy, czyli 19. listopada. A że test zdałam dużo wcześniej? Pff, trudno, było się nie guzdrać. Ech.



Tym razem załatwienie sobie instruktora poszło mi sprawnie (zaledwie jeden e-mail i jedna rozmowa telefoniczna). Pani Olivia, kobitka w średnim wieku z prowincjonalnym akcentem i niewielkim volkswagenem, wprowadza mnie od nowa w tajniki jazdy "puszką."

Jestem wciąż pod wrażeniem, jak dobrze jest to zorganizowane w Irlandii: na pierwszej lekcji dostałam tzw. Learner's Logbook i program zajęć. Każda lekcja ma określony temat, jest odnotowywana w w/w logbooku i rejestrowana online, więc jak nie mogę rozczytać iście lekarskiego charakteru pisma pani Olivii, to mogę pójść na rsa.ie i przeczytać jej uwagi.

Zapisałam się też na egzamin (ponoć czeka się min. 4-5 miesięcy, więc wolałam zaklepać sobie miejsce w kolejce), nawet już za niego zapłaciłam, ale tutaj organizacja trochę nawaliła odgórnie, bo o dokładnym terminie dowiem się później i nie mogę sobie wybrać (czyli całkiem możliwe, że będzie mnie to kosztowało dzień urlopu). Mało tego, ośrodek egzaminacyjny nie zapewnia samochodu i będę musiała wypożyczyć cztery kółka od pani Olivii. Zeph.



Chociaż dopiero zaczynam naukę, wyjeździłam już dość, żeby zrozumieć, że niewiele mi zostało w głowie z kursu robionego w Polszy 15 lat temu i czeka mnie sporo pracy. Tyle, że pamiętam o sprzęgle, więc póki co silnik zgasł mi tylko dwa razy na pierwszej lekcji i raz na drugiej. I pamiętałam, jak się rusza na wzniesieniu!

Wiem, że nie każdy zdaje za pierwszym razem. Wiem, że nic nie jest proste, że nie mam drygu do jazdy autem, że samochody są skomplikowane (no tej, mam na liczniku 118 godzin w Car Mechanic Simulator 2015), ale brnę w to na pełnej kurwie i liczę na szybkie rezultaty. Nic tak nie motywuje jak spędzanie prawie 3 godzin dziennie w zbiorkomie.


2 komentarze :

  1. Dasz radę! Jazda samochodem to bardzo nieskomplikowana czynność - pełna odruchów, które szybko wchodzą w krew. Trzymam kciuki, żeby poszło szybko i sprawnie :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięks! Jakoś przejawiam wyjątkowy antytalent do tego, co normalni ludzie widzą jako odruchowe i nieskomplikowane (vide moje żałosne próby grania w siatkówkę), ale może jakoś się doczołgam.

    OdpowiedzUsuń