niedziela, 7 sierpnia 2011

Céad Míle Fáilte

Podróże pod róże.

Dobrze jest lansować się w Duplinku, który, jak wszyscy wiedzą, kocham na zabój, ale czasem dla zmiany perspektywy, warto sobie pozwolić na występy gościnne, tak więc ostatni czasy poczyniłam. Korzystając z powrotu do normalności, t.j. psychicznego wyczerpania korpoharówą leczonego napojami różnymi w dżdżystą sobotę, pozwolę sobie poociekać zajebistością i poopowiadać drogim czytelnikom, gdzie to nie byłam (nie byłam np. w Rzymie, Barcelonie, Wiedniu, Olsztynie... :P). 

Niedawno bowiem przydarzył mi się najazd mamy i małoletniej kuzyki, więc musiałam się zabawić w przewodnika i wymyślić wycieczkę poza Dublin. Mój wybór padł na Kilkenny, które nie tylko jest niewielkie i jeden dzień wystarcza w zupełności na jego zwiedzenie, ale na dodatek można doń dotrzeć pociągiem w zaledwie 1.5 godziny.

Dawno, dawno temu, kiedy byłam tak młoda, że jeszcze nie byłam nawet undergroundowo obuta, byłam ja w szczecińskim/irlandzkim pubie, gdzie natknęłam się na reklamę piwa Kilkenny. Reklama miała formę wafla pod szklankę i głosiła wszem i wobec, że the only Irish sentence you need to know is "céad míle fáilte" and means "a hundred thousand welcome"

Co zadaje kłam mojemu dotychczasowemu przeświadczeniu, że pierwszym wyrażeniem w Gaelic, jakie przyswoiłam, było "an lar", co znaczy "centrum miasta" (na autobusie).

Kiedy już byłam starsza i wyjechana, moja świadomość istnienia Kilkenny wzrosła dzięki dwóm markom: sklepom z rękodzielnictwem o nazwie Kilkenny (kto by się spodziewał) i piwie Smithwicks (o pochodzeniu mojego ulubionego browarka dowiedziałam się dzięki eks-koledze z pracy, który z K pochodzi i kiedy ujrzał, że wbrew wszystkim konsumującym Guinnessa i Heinekena, raczę się właśnie tym, zrobił się bardzo sentymentalny).

Kilkenny (które, jak raczyła mnie poinformować inna eks-koleżanka z pracy pochodząca stamtąd, jest miastem, a nie miasteczkiem) przy bliższym poznaniu okazało się przemiłe. Przemiły pan na przemiłej stacyjce poratował nas przemiłą darmową mapką, jak dojść do centrum seksu i biznesu, które obfituje w przemiłe atrakcje różnego rodzaju.

p[-0000000000000000000000000000000000000000 - wiadomość od Gryzeldy

Kto pobył w tym kraju choć trochę, ten zapewne wie, że Irlandia kocha maratony. Na rzecz dzieci z zapaleniem ucha, na rzecz walki z rakiem piersi, bo jest Bank Holiday - nieważne, byle się przebiec. Jak się okazało, Kilkenny zawstydziło Dublin i organizuje sobie triathlon. Taki oto widok ukazał się moim oczom, kiedy przechodziłam przez miejscową rzeczkę (której dziwacznej celtyckiej nazwy nie pojmę):


nie wiedzieć czemu, widok ten skojarzył mi się z pewną epicką fotencją :D


Oczywiście pierwsze kroki skierowałyśmy do miejscowego zamku, który uchodzi za główną atrakcję turystyczną Miasta Smithwicksa. Nie miałam zamiaru eksplorować go od wewnątrz, ale uległam namowom towarzyszących mi dam, które nigdy w irlandzkim zamku nie były. Spodziewałam się, że bedzie to coś aspirującego do pałacu w Łańcucie upchanego w kubaturze podełka po butach i w sumie przeczucie mnie nie myliło. Zamek nie oferuje niczego ciekawego poza:
- paroma zaiście inspirującymi sztukami mebla (np. owalną kanapą na cztery osoby, która lokuje siedzących na niej plecami do siebie, stolikiem do gier lub obrotowym regałem na książki, no i sól dawnych wieków - sekretarzyk! dlaczego moda na ten mebel umarła? :/)
- portretem jakiegoś arystokraty w butach do konnej jazdy wiszącym tuż obok takich samych (a może nawet tych samych) butów wyeksponowanych w gablotce
- belkowanym sklepieniem jakby skonstruowanym z dziobów łodzi wikingów
- MegaKiblem, czyli muszlą klozetową sporządzoną na specjalne zamówienie dla pana zamku, ponoć ogromnego faceta; muszla ma kształt ćwierćkoła o średnicy ok. 40-50 cm (toalet w zamku przez przezorność nie odwiedziłam; nie to, że kurczowo trzymam się życia, ale za śmierć przez utonięcie w klozecie chyba bym się wstydziła jeszcze przez 3 kolejne wcielenia)
A reszta to jak zwykle: galeria pretensjonalnych dzieł sztuki przedstawiających członków rodu panującego na zamku i ich czyny, których by dokonali, gdyby mieli więcej czasu oraz ogród różany w stylu francuskim obsadzony przez hiszpańskie wycieczki.

Zdjęć niestety niet, bo nie wolno robić, chociaż bilet wstępu kosztuje stanowczo za dużo (fota widoczna powyżej pożyczona z Internetów). Fun-feckin'-tastic.

Po otrząśnięciu się z lekkiego niesmaku wywołanego zamkiem, trochę przypadkiem, trafiłam do budynków naprzeciwko, w których okazało się mieścić Narodowe Muzeum Rękodzieła (National Museum of Crafts). I tutaj doznałam estetycznego orgazmu. Muzeum to bowiem tylko w niewielkim procencie jest muzeum w tradycyjnym tego słowa znaczeniu (tzn. serią gablot z eksponatami opatrzonymi tabliczkami z tak drobnym drukiem, że nawet mój sokoli wzrok się przegrzewa), ale głównie jest zespołem budynków, w których mieszczą się warsztaty wszelkiej maści rzemieślników: złotników, jubilerów, krawców, garnkolepów itp. 




Spędziłam parę minut w warsztacie przesympatycznego starszego pana kującego srebro (głównie krzyże celtyckie i pierścienie Claddagh, więc nic nie kupiłam) i odwiedziłam wystawę uczniów miejscowej szkoły rzemieślniczej. Wystawa absolutnie wyrwała mnie z butów. Oczywiście największą uwagę zwróciłam na biżuterię, ale to przy wystawie Odlotowych Czajników otworzyłam gębę jak księżyc na sputnik:



Nie mówię, że w kwestii biżuterii powiedziano już wszystko i nic nie może mnie zaskoczyć - np. byłam pod wielkim wrażeniem serii sztuk biżu inspirowanych wielkim malarstwem, której kawałek prezentuję poniżej:



Irlandzkie muzea zazwyczaj nie są postrzegane jak świątynie sztuki, którym wszystko się należy, tylko instytucje muszące generować dochód, żeby przeżyć, i nie inaczej jest z National Museum of Crafts. Zaliczyłam oczywiście przymuzealny sklepik i zaopatrzyłam w celtyckie biżu ze srebra, a moja mama kupiła sobie uroczy kapelusik (prezentowany na mnie):



Tuż za muzeum czekała nas jeszcze jedna niespodzianka - wiktoriański dom z wiktoriańskim ogrodem, a w nim prawdziwe wiktoriańskie jabłka i śliczny wiktoriański kot:









W muzeum była jeszcze jedna wystawa, na którą niestety się nie dostałam gdyż... personel miał przerwę na lunch. Byłam tym niesamowicie zdumiona, bo czego nie rozumiałam jeszcze wtedy, a dotarło do mnie kilka godzin później: w Kilkenny żyje się powoli (a może to w Dublinie żyje się za szybko? sama nie wiem). Nikt się nie spieszy i nie zaharowuje bez potrzeby.

Kilkenny, jak przystało na stare irlandzkie miasto, ma wysokie stężenie kościołów na kilometr kwadratowy powierzchni. Większość z nich nie jest szczególnie interesująca, ale i tak warto zaliczyć. W Black Abbey można bowiem zobaczyć całkiem fajny witraż:



...i starochrześcijańskie łoża :D



Mała ciekawostka ustrzelona również w Black Abbey: nie tylko muzea, ale i kościoły idą z duchem czasu i uczą się marketingu - klik

...a przy katedrze, która sama w sobie jest banalna i nie wyróżnia się niczym szczególnym, można wejść na wieżę:


Śmiszna ta wieża, wygląda jak coś z innej bajki doklejone przez przypadek o reszty kościoła. I jak znam ten kraj, to tak właśnie było.


A z wieży, na którą najpierw trzeba się wspiąć, dźwigając dodatkowy ciężar duszy na ramieniu...






Ups, ktoś się chyba trochę zapędził z tymi schodami :D

...można popodziwiać Kilkenny w całej okazałości:





Widok jest tak zachwycający, a wspinaczka tak przyprawia o dreszcz, że niektórzy po zaliczeniu tego niesamowitego doświadczenia postanowili pozostać na miejscowym cmentarzu:



Kiedy już odbębni się wszystkie kościoły, można zająć się przyjemniejszymi rzeczami, np. szeroko pojętą konsumpcją. Okazuje się bowiem, że nie zamek i kościoły, nienatłok turystów, ale muzeum rękodzieła przesądza o charakterze Kilkenny, które jawi mi się jako - mówię bez cienia złośliwości - mekka hipsterów. Centrum składa się z samych warsztatów, antykwariatów, butików i sklepów z produktami ekologicznymi, a wszystko jest vintage, stylowe i nietuzinkowe. Artmosfera udziela się także miejscowym restauratorom - nawet najzwyklejsze kawiarnie są czynne po 18:00 (w Dublinie rzecz nie do pomyślenia, jedz lunch i GTFO), bo w końcu artyści z prawdziwego zdarzenia potrzebują kawiarni, tak, jak informatyk potrzebuje kota i Gwiezdnych Wojen. Teoretycznie powinnam już być przyzwyczajona do natłoku knajp, ale gdybym tamtego dnia wypiła kawę w każdej kawiarni, do której chciałam wejść, to najprawdopodobniej dostałabym takiego przyspieszenia, że moje serce poleciałoby na księżyc. Nawet nie pytajcie, jak wielką siłą woli musiałam się wykazać, żeby nie wydać całej pensji na wszystko, co mi się podobało, zakupoholicy powinni mieć dożywotni zakaz wstępu do tego miasta.






























Kawiarnia dla Francuzów? :D

Oczywiście, nie ma tak, że tylko rękodzieło i starocie, sklepy dla normalnych ludzi też są... ale i tak z pozoru zwyczajne centra handlowe robią pewne rzeczy po swojemu:


Św. Wyprzedaż, patronka Zakupoholików. Kiedy odwiedzasz Jej świątynię, zgnieć w kulkę swój paragon fiskalny ku Jej czci.


Niestety, nie zdążyłam już na wycieczkę po browarze (ostatnia tura rusza o 16:30 - czy wspominałam już, że w Kilkenny nikt się nie przepracowuje?), więc zadowoliłam się fotką wejścia:



Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że ktoś czytający powyższą notkę mógłby odnieść wrażenie, że przez cały dzień nic tylko pstrykałam zdjęcia. Nic bardziej błędnego! Nie byłabym sobą, gdybym jednak nie kupiła sobie czegoś fajnego, i tak oto zaopatrzyłam się w nieco ekstrawagancką czarną tunikę prod. włoskiej, 2 naszyjniki i wspomniany już komplet biżuterii srebrnej i prawdziwą belgijską czekoladę instant do picia.

No i oczywiście nie mogłam sobie odmówić szklanicy miejscowego dobra:



Uff, długo się pisała ta notka. Nie podam wam dokładnej liczby godzin, bo timesheetów mam już dość w robocie, ale nie było lekko. Chyba sam fakt, że miałam tak wiele do napisania o tak niewielkiej miejscowości powinien was zachęcić do jej odwiedzenia, kiedy los was zabierze w te strony. 

A jeżeli nie macie czasu, to chociaż spróbujcie Smithwicksa (uwaga! wymawia sięsmitiks, a nie smitłiks). Slainte!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz