niedziela, 13 marca 2011

Chodzi o to, aby język giętki...

Poziom hard

Czy to chłodzące się w moich drogach oddechowych kolejne zapalenie oskrzeli, czy też wiosna, a może elektryzujące wieści z tego piątku - dość, że naszło mnie na dziwaczne refleksje językowe i wspominki połączone z częstym łypaniem w stronę regału z książkami. Fanów sarkastycznej strony fucktu ostrzegam - nie będzie zbyt zabawnie, a nawet będzie nudno.

Będzie o językach i moich z nimi potyczkach.


I'm Muzzy... biiiiiig Muzzy

Pierwszym językiem obcym, z którym miałam styczność, był oczywiście angielski. Począwszy na "what is your name" w przedszkolu, poprzez różne nieudane kursy i słabo wyedukowanych nauczycieli w podstawówce (Those who can't do, teach. - założę się, że co najmniej połowa z nich by nie skumała, o co chodzi w tym zdaniu i pytałaby "do what?"), aż po liceum, profil z rozszerzonym angielskim, festiwale piosenki angielskiej, wielką społeczną presję, żeby zdawać FCE (której się oparłam, i dobrze) i studia informatyczne, na których bez angielskiego guzik możesz zrobić.

Nawiasem mówiąc, właśnie z językiem angielskim wiąże się moje jedyne wspomnienie upadku komunizmu. Był rok 1990, szłam właśnie do 3. klasy, na apelu z okazji rozpoczęcia roku szkolnego pani dyrektor oznajmiła, że od dziś rosyjski zostaje wykreślony z programu nauczania i zastąpiony angielskim, co uczniowie starszych klas skwitowali gromkim "hurrraaaa!". Język Puszkina cieszył się wielką niepopularnością, czego dowodem był rysunek pociągu na jednej ze szkolnych ławek z podpisem "kto nie lubi ruskiego, niech dorysuje wagonik".

Wspomniany wyżej Muzzy był jedną z moich ulubionych kreskówek i przy okazji lekcją angielskiego. Dziś z perspektywy czasu myślę, że była to dość psychodeliczna audycja (zwłaszcza postać nadwornego informatyka imieniem Corvax) i tak zakręcona, że teletubisie się chowają, ale w końcu jestem już starym babsztylem, więc co ja mogę wiedzieć o tym, co pasuje dzieciom.


Stałowaja i poczetnaja gramota

Ale jeszcze zanim wkręciłam się, a raczej zostałam wkręcona, w tryby intensywnego angielskiego w liceum, miałam małą przygodę z rosyjskim. W wakacje po 8. klasie wybrałam się z mamą na trzytygodniowy spływ kajakowy Niemniem na Białorusi i wtedy nauczyłam się czytać cyrylicę. Tak, jak kiedyś nauczyłam się czytać po polsku: wypytując mamę o dźwięki i litery na szyldach sklepów i innych wielkomiejskich przybytków. Tak, jak Szczecin w latach 80., tak Grodno w 1996 roku stało się moim wielkim elementarzem. Nigdy nie uczyłam się rosyjskiego sensu stricto, ale do dziś jakoś sobie daję radę z czytaniem demotów. Byle napisy nie były za długie, bo tracę cierpliwość.

Podczas tego samego pobytu nauczyłam się też paru słówek po rosyjsku, co dziś bardzo procentuje w pracy, kiedy szefostwo nie uznaje za stosowne wtajemniczania nas w swoje rozmowy. Zupełnie jak ten kot, który wywabił mysz z dziury szczekaniem :)


Jazz, browary i trauma

Mój związek z językiem Teutonów jest dość skomplikowany. Byłam do niego uprzedzona od samego początku, nie chciałam się go uczyć w szkole, lekcji nie cierpiałam jak zarazy, głównie dzięki nauczycielce, która moje starania kwitowała trójami i gadaniem, że "stać mnie na więcej" (żeby było zabawniej, kiedy postanowiłam przestać się starać, zaczęłam przynosić piątki). 

Jak na złość, właśnie niemieckiego z obu znanych mi języków obcych musiałam używać wtedy najczęściej. Kilka lat w amatorskim zespole jazzowym łączyło się z częstymi wyjazdami za zachodnią granicę w celach koncertowo-warsztatowych. Ale trauma już była i uj, nie chciałam nic robić ze swoim niemieckim.

Dziś żałuję, że byłam taka głupio uparta. Ale wszystko jest jeszcze do naprawienia, chyba. Jako, że przez muzykę właśnie zachowałam jedyne dobre wspomnienia związane z językiem niemieckim, w celu postawienia kropki nad i w temacie szwabskiego - pioseneczka w stylu country, której uczyliśmy się w szkole. Chyba jest ona dość znana w Niemczech. Pamiętam, że podczas jednego z naszych licznych tournee (hehehe :D) zawitaliśmy na lekcję muzyki do szkoły podstawowej w Neubrandenburgu - miedzy myślnikami mówiąc, fantastyczna sprawa, pani od muzyki przeprowadzała lekcję poglądową nt. jazzu, co to jest improwizacja, że bije się brawo po solówkach itp.; niech mi ktoś wytłumaczy, czemu polskie dzieci katuje się Moniuszką... - i siedziałam akurat koło pianina. Na pulpicie nad klawiaturą rozłożone były nuty właśnie tej piosenki.

Takie dziwne wspomnienie, nie wiadomo skąd. Tak czy siak, oto i pieśń niemieckich kowbojów.


Spiccioli, la buca per la lettera i ciao

Nie mogę sobie darować opisania mojego włoskiego epizodu. Miał on miejsce podczas wspomnianej już w jednej z wcześniejszych notek wyprawie na Sycylię. Przed wyjazdem zakupiłam sobie nawet jakieś rozmówki, ale ich zapomniałam spakować, więc musiało mi starczyć to, co nauczyłam się razem z koleżankami z zespołu w busie, plus zasłyszane to i owo. 

Załapałam dość łatwo i porozumiewałam się w miarę efektywnie. Musiałam z resztą, bo Włosi po angielsku ledwo-ledwo. To chyba łatwy język, ale nie czuję potrzeby jego zgłębiania. Julia Roberts od tej nauki utyła, a ponowny przyrost wagi to chyba ostatnie, czego mi trzeba.

Tak się jakoś złożyło, że parę miesięcy przed wyprawą do krainy zimowych pomarańczy i mega krętaczy, w Machinie wyszła płytka z największymi szlagierami włoskimi, którą wszystkie w zespole namiętnie katowałyśmy w domach i na wyjazdach. Koleżanka basistka nauczyła się na pamięć poniższego numeru i powaliła tym naszych mafiosów na kolana:

Nia, nia, wan, wan

Japoński... Moja wielka, niespełniona miłość. Wkręciłam się w toto zupełnie przypadkiem - chciałam uczyć się chińskiego, ale nie było kursów na uniwersytecie, więc poszłam zamiast tego na japoński, w myśl zasady, którą wpoił mi pewien znajomy przed laty: "dają, to bierz, biją, to uciekaj". Wkręciłam się mocniej, niż się spodziewałam. Nihongo wywrócił do góry nogami moje pojęcie o języku, zwłaszcza jego formie pisanej. Być może jest to też zasługa prof. Ingardena, naszego wykładowcy, który często robił dygresje nt. języków w ogóle, historii ideogramów itp. Niestety, naukę musiałam przerwać, bo studiowanie i darmowe kursy się skończyły, ale ciągle mam nadzieję, że kiedyś, kiedyś... Może w kraju, który traktuje naukę języków poważnie, głównym podręcznikiem nie są badziewia w stylu "Japanese for busy people" i zapisanie się na kurs intensywny (czyt. częściej niż raz w tygodniu) nie graniczy z cudem...

Wiem, że chwaliłam się już tą mp3 do zrzygania, ale jeszcze raz nie zaszkodzi, bo w końcuit's my party: "Linda, Linda"


Enfin, français


Wielka, spełniona miłość, dla odmiany. Jedyny język, z którego mam certyfikat. Moje marzenie od dzieciństwa, wreszcie realizowane (lepiej późno niż wcale). Mogę w końcu czytać Mikołajka w oryginale, poruszać się po Paryżu bez problemów, podsłuchiwać kolegów i wiedzieć, o czym śpiewają Les Négresses Vertes i Noir Désir. Niestety, ciągle nie mogę w tym języku śpiewać, co napawa mnie wielkim smutkiem, bo jest parę piosenek, które bardzo chciałabym umieć wykonywać. Staram się wybrać jak najłatwiejszą, ale i tak ni cholery. Oto jedna z nich:


Inne połamańce

Jest jeszcze parę innych języków, które chciałabym znać, i choć wiem, że nigdy pewnie się ich nie nauczę (bo wiem, jak wiele problemów nastręcza nauka języka obcego, kiedy ma się pracę na pełen etat, kota, facebooka i inne przeszkadzajki): portugalski, chiński/mandaryński, hiszpański i... arabski byłby cool. O, tak. Ale jest dobrze, jak jest. 

Nie muszę chyba dodawać, że moim ulubionym językiem jest i zawsze będzie język polski. W nim najbardziej lubię się wypowiadać, w nim pisać, w nim myśleć, śpiewać i śnić. Fajnie jest czasem pomówić obcym szwargotem i pobyć kimś innym, ale nie ma to jak w domu.





Uczcie się języków, drodzy czytelnicy!

Polskiego też, jeżeli jeszcze dobrze nie umiecie, bo wstyd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz