środa, 5 maja 2010

Maturalnie

Garść nudnych jak flaki z olejem wspomnień.
W tym roku stuka mi dziesięciolecie matury, co z wielkim zdumieniem uświadomiłam sobie dziś rano. Trudno mi wręcz przypomnieć sobie, jak wielkie miała ona wtedy dla mnie znaczenie, pamiętam tylko, że przeżywałam to jak mrówka okres. Co w sumie nie jest dziwne, zważywszy na okoliczności. Wiele wspomnień z tych dni zatarło mi się już w pamięci, tylko migaja mi takie jakieś siakieś...

Zadania z matematyki zaczęłam robić już w wakacje przed klasą maturalną. Taka była przynajmniej wersja oficjalna, bo prawda jest taka, że po prostu lubiłam robić zadania. Skupiałam się na analizie matematycznej i algebrze, a na samej maturze obrodziło w stereometrię, ale warto było. Dodam jeszcze na swoją obronę (choć pewnie i tak zostałam już nazwana nerdem, kujonem i czym tam jeszcze przez czytelników), że matura z matematyki była dla mnie b. ważna, bo po maturze czekał mnie jeszcze trudniejszy egzamin z matematyki na studia. Co by nie powiedzieć, wysiłek się opłacił.

Wieczór przed egzaminem mama kupiła mi 1l coca-coli, chociaż zawsze mnie ganiła za to, że zbyt dużo jej piję. Postanowiła mi poprawić samopoczucie. To był miły gest.

Ściąganie wybiłam sobie z głowy na długo przed egzaminami. Po pierwsze, czułam się dość dobrze przygotowana, a po drugie, jestem kiepska w kłamaniu i oszukiwaniu i w związku z tym wolałam sobie odpuścić strach przed przyłapaniem. Udzieliłam za to jakichś drobnych podpowiedzi (uściślam: nie dałam nikomu spisać).

Nie to, że nie wierzę w przesądy, ale jakoś nie miałam głowy się ich trzymać. Byłam u fryzjera między studniówką a egzaminami (miałam wtedy króciutkie włosy i musiałam regularnie panią nożycoręką odwiedzać, żeby nie wyglądać jak Paul McCartney), nie miałam żadnej maskotki. Miałam czerwone gacie, oszwem. Wystawały mi trochę ze spodni, z czego dworowała sobie jedna z nauczycielek.

Na maturze z polskiego trafiłam na jakiś "wolny" temat, więc nic nie zdołało mnie powstrzymać przed kolejną w mym życiu popisówką. Tak się akurat złożyło, że w sali, gdzie pisałam polski, pilnowała moja polonistka i rzuciła okiem na moją listę lektur w brudnopisie. Delikatnie rzecz ujmując, była lekko zdziwiona, bo z tych wszystkich pozycji może jedna była lekturą szkolną. Wcisnęłam tam Vonneguta, Cortazara i coś tam jeszcze, ale jaki był temat - zabij, a nie pomnę. Polonistka powiedziała "no, no, to pewnie będzie 5", a ja na to, z przebrzydłym zadufaniem, że co najmniej 5.

Zdawałam ledwie 3 egzaminy zamiast pięciu, bo tak jakoś wtedy było, że jak się zdało egzamin pisemny na 5 lub 6 i miało się co najmniej 4 na koniec półrocza przez ostatnie 3 semestry, to było się zwolnionym z orala. Jako, że wpadły mi dwie 6, mogłam się zrelaksować i odwiesić garnitur aż do ustnego z angola.

Generalnie nie uczyłam się zbyt wiele, poza matematyką, ale to, jak już wspomniałam, bardziej przez wzgląd na studia. Miałam niejasne przeczucie, że z polskiego ustny mnie nie obejmie i nawet nie tknęłam palcem materiałów z gramatyki.
Na wypadek, gdyby przyszło wam do głowy, że nie zasłużyłam czy coś - na palcach jednej ręki mogłabym policzyć lektury, których przez 12 lat szkoły nie przeczytałam, a analiza tekstów literackich zawsze przychodziła mi bez trudu, więc się całkujcie :P

Mimo, że miałam tylko jeden egzamin ustny, zdawałam go jako ostatnia z całej szkoły. Taka drobna złośliwość losu, żebym nie miała zbyt szybko wakacji.

Z okazji wspaniałej średniej z matury dostałam od szkoły pióro i jakiś dziwaczny pierdutnik z wygrawerowaną nazwą szkoły i kasztanowym kwieciem. Nie mam pojęcia, gdzie to jest, ale z pewnością jeszcze to mam.

Było nie było, ta matura to moje pierwsze i ostatnie spektakularne osiągnięcie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz