...czyli kot w worku
Od mniej więcej tygodnia Gryzia nas trochę niepokoiła. Jakby
osłabł jej apetyt, a wokół tęczówek pojawiła się dziwaczna, bordowa
obwódka. Postanowiliśmy więc zabrać nasz drogi skarb do lekarza.
Na szczęście, udało się znaleźć weterynarza w centrum Dublina, który
przyjmuje w weekendy. Zapakowaliśmy więc nasz czarny klejnocik do
czarnej torby i ruszyliśmy w drogę. Koteczek oczywiście przez większość
drogi i oczekiwania w kolejce miauczał okrutnie. Bastet jedna wie, jakie
groźby wyrzucała kicia pod naszym adresem...
O dziwo jednak, podczas samej wizyty Gryzia była bardzo grzeczna. Po
dokonaniu rejestracji (i przeliterowaniu mojego nazwiska i jej imienia;
Gryzia nie mogła zostać przy panieńskim nazwisku Pazurkiewicz i
przybrała nazwisko mamusi) kicia została obmacana i obadana na różne
sposoby przez bardzo miłego weterynarza.
głos z offu: nawiasem mówiąc, to była moja pierwsza w życiu wizyta u anglojęzycznego lekarza; o dziwo, poszło doskonale
Wizyta ta, oprócz szukania doraźnej pomocy w sprawie oczu, miała również
na celu lepsze poznanie Gryzi. Było nie było, nic prawie o niej nie
wiemy, oprócz tego, że jest śliczna, słodka, szalona i chwilami
nieznośna. Oględziny lekarza stwierdziły co następuje:
- jej waga jest prawidłowa (trochę przybrała, odkąd jest z nami, czasem
nazywam ją "wałeczkiem", ale nie straciła na panterowatości swojej
sylwetki)
- ma piękne futro (thank you, Captain Obvious)
- jej ząbki wymagają czyszczenia, a dupka szczepienia
- wnioskując ze stanu jej zębów, ma ok. 4-5 lat (ale co z tego, skoro mentalnie ma 3 miesiące)
Koteczek został potraktowany tabletką na odrobaczanie, kropelkami do
oczu i zastrzykiem. W celu wykonania tego ostatniego, wet musiał zabrać
ją do drugiego pokoju, gdzie nie było znanych twarzy i nie miała do kogo
uciec, bo Gryzia pokazała pełnię swego temperamentu przy pierwszym
ukłuciu.
Kiedy już skończyły się wszystkie badania i zabiegi, Gryzia była
wystraszona jak nigdy. Tuliła się do mnie lub do Przytulanki, próbowała
wspiąć się na moje plecy, a na koniec DOBROWOLNIE weszła do torby. Po
powrocie do domu dostała coś do jedzenia i padła jak przysłowiowa kawka.
Mimo lekkiej kociej traumy i zadrapania na moim dekolcie (ślad po
nieudanej ucieczce na moje plecy), nie żałuję tej wyprawy. Oczęta
naszego sierściucha od razu odzyskały dawny blask i kolor (nie licząc
lekkiej plamy beżowej mgiełki na lewym oku), apetyt się odrodził, a
kotek po odespaniu stresu jest żwawy, ciekawski i zaczepny jak zawsze.
Zachęcona tym wychowawczym sukcesem, mam zamiar zabrać ją za tydzień na czyszczenie zębów. Trzymajcie kciuki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz