Jak nie możesz być ze stali, to możesz przynajmniej pomarzyć...
Szkoda wielka, że jak człowiek ma 2 tygodnie chorobowego, to nie może za bardzo myśleć. Tyle godzin w łóżku, nikt nie zawraca gitary, do pracy nie trzeba iść, aż się prosi o rozwiązanie jednego z matematycznych problemów milenijnych (o, tych). Ale co z tego, jak gorączka atakuje, a głowa boli?
Ano, wtedy, żeby nie popaść w totalne odrętwienie, czyta się tzw. "czytadła". Ja sięgnęłam po sagę "Zmierzch" Stephenie Meyer i - zupełnie niespodziewanie - zakochałam się w gejowatych wampirach!
Tym wszystkim, którzy jakimś cudem jeszcze o tym nie słyszeli, objaśniam: "Zmierzch" to historyjka o dziewczynie z gatunku homo sapiens, która zakochała się w wampirze. Poza tym, że muszą się ostrożnie całować, a ona go przeprasza za każdym razem, kiedy zatnie się w palec, jest fajnie, skaczą sobie po drzewach, leżą na łące i w ogóle. Potem, jest druga część - "Księżyc w nowiu". Wampir postanawia nie komplikować dziewczynie życia i wyprowadza się z miasta, a ją pociesza młody Indianin, który wydaje się być normalnym, sympatycznym facetem, ale to tylko pozory, bo tak naprawdę ten Indianin zamienia się w wilka. W trzeciej części, zatytułowanej - żeby pozostać w konwencji astronomicznej - "Zaćmienie", wampir wraca do dziewczęcego serduszka, na naszą miłośniczkę wampirów poluje jakaś inna wampirzyca, chłopak-wilk cierpi w milczeniu. W czwartej części, "Przed świtem", wampir i dziewczę pobierają się, mają dziecko, on ją zmienia w końcu w wampira, urządzają zlot wampirów i w ogóle jest ciekawie.
Mimo lekko sarkastycznego tonu powyższego pobieżnego streszczenia, z czystym sumieniem muszę przyznać, że saga bardzo mi się podobała. Jest nieźle napisana, ma wiele postaci i wątków pobocznych, a akcja tak wciąga, że zapomniałam o gorączce, chorobie, głodzie i śnie. Jedyne, co mam jej do zarzucenia, to dość infantylny styl. Być może to wina tłumaczenia, być może wina nastoletniego targetu, ale niektóre rozwlekłe opisy mimiki i westchnień bohaterów były lekko irytujące. Mam zamiar przeczytać wszystko jeszcze raz w oryginale i zobaczymy...
Tak czy siak, jeżeli myśleć w kategoriach rozmiaru dozy fantazji, nie ma się do czego przyczepić. Zwłaszcza w ostatniej części, kiedy do domu Cullenów zjeżdżają się wampiry z całego świata i jednoczą swoje super moce. Szczerze powiem, że nie mogę się już doczekać ekranizacji "Przed świtem".
No właśnie, przechodzimy do sedna sprawy i właściwego powodu, dla którego jest tyle szumu wokół "Zmierzchu" - ekranizacji.
Właściwie nie mam prawa obrzucać tych wszystkich fanek Pattinsona błotem, bo sama od filmu zaczęłam, dopiero potem stwierdziłam, że skoro dopiero 2 części doczekały się adaptacji, a ja muszę wiedzieć, kto zabił, to muszę jednak wziąć się za czytanie. Po przeczytaniu książek i kolejnym obejrzeniu obu filmów z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że... TADAM! film jest dużo gorszy od książki. Brakuje w nim właściwie najciekawszych fragmentów historii, np. jak oni wszyscy stali się wampirami i dlaczego wybrali "wegetarianizm", jak rosło napięcie między Bellą a Edwardem, czego w filmie praktycznie nie ma. Kiedy dotrze się do tych szczegółów historii, saga okazuje się czymś więcej niż zwyczajnym romansidłem. A tak - dostaliśmy błyszczące, powabne i pustawe filmidło.
Chociaż nadal nie rozumiem, dlaczego właśnie twórcy adaptacji "Zmierzchu" dostają tak bardzo po dupie za swoje dzieło, bo Polański zrobił dokładnie to samo z "Dziewiątymi wrotami" (na swoje nieszczęście najpierw przeczytałam "Klub Dumas" Perez-Reverte, napaliłam się na adaptację, a potem obejrzałam sobie cycki Seigner - rozczarowanie roku).
Mimo wszystko, film uważam za przyjemny i zwyczajnie ładny. Robert Pattinson jako Edward Cullen szału nie robi, jest sztuczny, strasznie dziwacznie mówi. Keira Knightley i Pattinson są dla mnie żywym obrazem tego, jak nisko upadła sławna brytyjska hodowla aktorów z wyższej półki - kiedyś było nie do pomyślenia, żeby ktoś z wadą wymowy zrobił w tym zawodzie karierę... a może to magia Hollywood? Posłuchajcie tylko, jak on wymawia S... ja pierdzielę, ja też trochę seplenię, ale do aktorstwa się w związku z tym nie pcham.
Mimo to, miłym zaskoczeniem jest dla mnie Kristen Stewart. Jest świetna w roli Belli (wcześniej widziałam ją w "Into the wild", ale jakoś nie zapadła mi w pamięć), jest delikatna, skromna, nieśmiała, trochę niezdarna i patykowata. Dokładnie jak powieściowa Bella. Wielkie brawa dla tej młodej osoby!
Może właśnie dzięki Kristen para ze "Zmierzchu" wypada w ogólnym rozrachunku świetnie. Nie przepadam za romansidłami na ekranie, "Przeminęło z wiatrem" mnie wręcz odrzuca, ale Bella i Edward... bardzo, bardzo.
Co do reszty obsady... Bywa różnie. Część aktorów jest fatalna (np. Nikki Reed jako Rosalie, bleee), niektórzy wycisnęli ze swoich postaci nawet więcej niż scenariusz przewidywał (np. Billy Burke jako ojciec Belli czy Michael Welch jako Mike Newton). Mam mieszane uczucia co do balsamu dla damskich oczu nr 2, czyli Taylora Lautnera. W "Zmierzchu" jest OK, ale w "Księżycu w nowiu" postawił na muskuły, a nie na mimikę i efekty są katastrofalne. Może mu się jeszcze odkręci. Tak czy siak, fajnie jest zobaczyć w jednym miejscu tyle różnych postaci i poziomów wrażliwości.
Niewątpliwie wielką zaletą obu filmów jest ścieżka dźwiękowa - poniżej kawałek, który bardzo mi ostatnio zapadł w serce:
Reasumując: tak, dotarłam do granic obciachu i nie wstydzę się tego. W końcu, po coś ten blog założyłam :D
Nawiasem mówiąc, "Zmierzch" stał się obiektem różnych mniej lub bardziej wyrafinowanych żartów i parodii. Ta mi się szczególnie spodobała.
Let's go eat some people!!!
Update: a taką mam teraz tapetę na domowym PC
Szkoda wielka, że jak człowiek ma 2 tygodnie chorobowego, to nie może za bardzo myśleć. Tyle godzin w łóżku, nikt nie zawraca gitary, do pracy nie trzeba iść, aż się prosi o rozwiązanie jednego z matematycznych problemów milenijnych (o, tych). Ale co z tego, jak gorączka atakuje, a głowa boli?
Ano, wtedy, żeby nie popaść w totalne odrętwienie, czyta się tzw. "czytadła". Ja sięgnęłam po sagę "Zmierzch" Stephenie Meyer i - zupełnie niespodziewanie - zakochałam się w gejowatych wampirach!
Tym wszystkim, którzy jakimś cudem jeszcze o tym nie słyszeli, objaśniam: "Zmierzch" to historyjka o dziewczynie z gatunku homo sapiens, która zakochała się w wampirze. Poza tym, że muszą się ostrożnie całować, a ona go przeprasza za każdym razem, kiedy zatnie się w palec, jest fajnie, skaczą sobie po drzewach, leżą na łące i w ogóle. Potem, jest druga część - "Księżyc w nowiu". Wampir postanawia nie komplikować dziewczynie życia i wyprowadza się z miasta, a ją pociesza młody Indianin, który wydaje się być normalnym, sympatycznym facetem, ale to tylko pozory, bo tak naprawdę ten Indianin zamienia się w wilka. W trzeciej części, zatytułowanej - żeby pozostać w konwencji astronomicznej - "Zaćmienie", wampir wraca do dziewczęcego serduszka, na naszą miłośniczkę wampirów poluje jakaś inna wampirzyca, chłopak-wilk cierpi w milczeniu. W czwartej części, "Przed świtem", wampir i dziewczę pobierają się, mają dziecko, on ją zmienia w końcu w wampira, urządzają zlot wampirów i w ogóle jest ciekawie.
Mimo lekko sarkastycznego tonu powyższego pobieżnego streszczenia, z czystym sumieniem muszę przyznać, że saga bardzo mi się podobała. Jest nieźle napisana, ma wiele postaci i wątków pobocznych, a akcja tak wciąga, że zapomniałam o gorączce, chorobie, głodzie i śnie. Jedyne, co mam jej do zarzucenia, to dość infantylny styl. Być może to wina tłumaczenia, być może wina nastoletniego targetu, ale niektóre rozwlekłe opisy mimiki i westchnień bohaterów były lekko irytujące. Mam zamiar przeczytać wszystko jeszcze raz w oryginale i zobaczymy...
Tak czy siak, jeżeli myśleć w kategoriach rozmiaru dozy fantazji, nie ma się do czego przyczepić. Zwłaszcza w ostatniej części, kiedy do domu Cullenów zjeżdżają się wampiry z całego świata i jednoczą swoje super moce. Szczerze powiem, że nie mogę się już doczekać ekranizacji "Przed świtem".
No właśnie, przechodzimy do sedna sprawy i właściwego powodu, dla którego jest tyle szumu wokół "Zmierzchu" - ekranizacji.
Właściwie nie mam prawa obrzucać tych wszystkich fanek Pattinsona błotem, bo sama od filmu zaczęłam, dopiero potem stwierdziłam, że skoro dopiero 2 części doczekały się adaptacji, a ja muszę wiedzieć, kto zabił, to muszę jednak wziąć się za czytanie. Po przeczytaniu książek i kolejnym obejrzeniu obu filmów z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że... TADAM! film jest dużo gorszy od książki. Brakuje w nim właściwie najciekawszych fragmentów historii, np. jak oni wszyscy stali się wampirami i dlaczego wybrali "wegetarianizm", jak rosło napięcie między Bellą a Edwardem, czego w filmie praktycznie nie ma. Kiedy dotrze się do tych szczegółów historii, saga okazuje się czymś więcej niż zwyczajnym romansidłem. A tak - dostaliśmy błyszczące, powabne i pustawe filmidło.
Chociaż nadal nie rozumiem, dlaczego właśnie twórcy adaptacji "Zmierzchu" dostają tak bardzo po dupie za swoje dzieło, bo Polański zrobił dokładnie to samo z "Dziewiątymi wrotami" (na swoje nieszczęście najpierw przeczytałam "Klub Dumas" Perez-Reverte, napaliłam się na adaptację, a potem obejrzałam sobie cycki Seigner - rozczarowanie roku).
Mimo wszystko, film uważam za przyjemny i zwyczajnie ładny. Robert Pattinson jako Edward Cullen szału nie robi, jest sztuczny, strasznie dziwacznie mówi. Keira Knightley i Pattinson są dla mnie żywym obrazem tego, jak nisko upadła sławna brytyjska hodowla aktorów z wyższej półki - kiedyś było nie do pomyślenia, żeby ktoś z wadą wymowy zrobił w tym zawodzie karierę... a może to magia Hollywood? Posłuchajcie tylko, jak on wymawia S... ja pierdzielę, ja też trochę seplenię, ale do aktorstwa się w związku z tym nie pcham.
Mimo to, miłym zaskoczeniem jest dla mnie Kristen Stewart. Jest świetna w roli Belli (wcześniej widziałam ją w "Into the wild", ale jakoś nie zapadła mi w pamięć), jest delikatna, skromna, nieśmiała, trochę niezdarna i patykowata. Dokładnie jak powieściowa Bella. Wielkie brawa dla tej młodej osoby!
Może właśnie dzięki Kristen para ze "Zmierzchu" wypada w ogólnym rozrachunku świetnie. Nie przepadam za romansidłami na ekranie, "Przeminęło z wiatrem" mnie wręcz odrzuca, ale Bella i Edward... bardzo, bardzo.
Co do reszty obsady... Bywa różnie. Część aktorów jest fatalna (np. Nikki Reed jako Rosalie, bleee), niektórzy wycisnęli ze swoich postaci nawet więcej niż scenariusz przewidywał (np. Billy Burke jako ojciec Belli czy Michael Welch jako Mike Newton). Mam mieszane uczucia co do balsamu dla damskich oczu nr 2, czyli Taylora Lautnera. W "Zmierzchu" jest OK, ale w "Księżycu w nowiu" postawił na muskuły, a nie na mimikę i efekty są katastrofalne. Może mu się jeszcze odkręci. Tak czy siak, fajnie jest zobaczyć w jednym miejscu tyle różnych postaci i poziomów wrażliwości.
Niewątpliwie wielką zaletą obu filmów jest ścieżka dźwiękowa - poniżej kawałek, który bardzo mi ostatnio zapadł w serce:
Reasumując: tak, dotarłam do granic obciachu i nie wstydzę się tego. W końcu, po coś ten blog założyłam :D
Nawiasem mówiąc, "Zmierzch" stał się obiektem różnych mniej lub bardziej wyrafinowanych żartów i parodii. Ta mi się szczególnie spodobała.
Let's go eat some people!!!
Update: a taką mam teraz tapetę na domowym PC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz