niedziela, 28 czerwca 2009

Un cochons deux dans un Paris

Paris, Paris... Miasto-legenda, mekka turystów z całego świata, Eldorado artystów i stolica mody (nie znam się na tym, ale podobno teraz Londyn jest bardziej na topie, tak?). Jako żem dziewczę światowe, nie jest to mój pierwszy lans w tym mieście. Jednakże, pierwszy raz pojechałam tam za własne pieniądze, zupełnie prywatnie i w pełni rozporządzając swoim czasem. Oczywiście towarzyszyła mi moja niestrudzona Przytulanka i nasze aparaty fotograficzne.



Głównym celem wyprawy było Święto Muzyki, czyli Fete de la Musique, przypadające w tym roku w niedzielę 21. czerwca. Od 15. roku życia marzyłam, żeby pojechać na to święto (nie wspominając już o samej wyprawie do Paryża, ale to chyba całkiem oczywiste w przypadku największej miłośniczki Francji i Francuzów, jaka chodzi po Ziemi :D), no i teraz, po latach, kiedy jestem już stara, tłusta i leniwa, ale za to mam godziwe zarobki w walucie cywilizowanego świata, wybrałam się wreszcie. Chwała niech będzie mojej kochanej Francuzeczce z biurka obok, bo w sumie to ona podsunęła mi ten pomysł. Muriel niech będą dzięki!

Wzięłam sobie wolne od kieratu na piątek i poniedziałek (żałujcie, że nie widzieliście miny Iwana Groźnego, kiedy mu powiedziałam gdzie jadę), zabukowałam loty i hotel, i wybraliśmy się w piątek z samego rana. Na szczęście za moją ostatnią bytnością w Paryżu zaznajomiłam się nieco z systemem kolejek podmiejskich (RER) i metra, więc bez problemu dotarliśmy do hotelu, mieszczącego się w pobliżu Place d'Italie i muzeum gobelinów. 


Place d'Italie by *Margotka on deviantART

Place d'Italie 2 by *Margotka on deviantART


W hotelu - godzinna drzemka, bo w nocy prawie nie spaliśmy (pakowaliśmy się, późno wróciłam z pracy, robiłam się potem na bóstwo etc.). Z drzemki wybudził mnie sms kolegi z pracy (placówki paryskiej): "to co, o której przyjdziesz się przywitać?". Nagle sobie przypomniałam naszą poniedziałkową konwersację:
Quentin: O, będziesz w piątek w Paryżu? Może zajrzysz do nas do biura się przywitać?
Ja (myśląc, że Q żartuje, żeby, jak mawia Drew Carey, "keep the show going"): Jasne!

Ha, i to jednak nie był żart. Jako, że trzeba utrzymywać dobre relacje z kolegami z pracy, zwłaszcza, jeżeli są przystojni, pojawiłam się późnym popołudniem na 5 minut (tylko na tyle starczyło mi kurtuazji). Zabawne doświadczenie. Szkoda, że nie pracuję w tamtym biurze... A może i dobrze, trudno się skoncentrować w takim miejscu :D

Potem, zaliczyliśmy kurtuazyjny spacerek w okolicach Luwru, Ogrodów Tuileryjskich, placu Concorde i tym podobnych banałów. Wylądowaliśmy w końcu pod tą wielką stalową ślicznotką, znaną jako Wieża Eiffla. 



Kiedy dotarliśmy na miejsce, nawiązałam łączność z koleżanką z liceum, która mieszka aktualnie w Paryżu, i umówiłyśmy się za jakąś godzinę pod Kupą Stali. Wspinanie się na wieżę odroczyliśmy do następnego dnia rano, żeby bez ograniczeń czasowych popstrykać Paryż z wysokości. W międzyczasie, zaliczyliśmy plac Trocadero i popatrzyliśmy z lekkim politowaniem na te wszystkie młode pary podczas "romantycznych" sesji zdjęciowych i laski robiące sobie zdjęcia "na tle" na rosyjski odpowiednik naszej-klasy.




Spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką przebiegło w sympatycznej atmosferze. Nie było końca wymienianiu doświadczeń nt. życia w Paryżu, Dublinie, Szczecinie i Toruniu. Trochę to zabawne, że nie widziałyśmy się chyba z 9 lat, i spotkałyśmy właśnie tam. Chwała za to facebookowi.

Sobota - Dzień Wieży. Byliśmy tam już o 9:30 rano, i ze zdumieniem zastaliśmy horrendalne kolejki do windy. Postanowiliśmy zażyć nieco ruchu i użyliśmy schodów (żeby nie było: na nie wstęp też kosztuje, i też jest kolejka do tamtej kasy, ale mimo wszystko szybciej i taniej niż windą). 



Muszę się pochwalić, że tym razem poszło mi wspinanie lepiej niż w grudniu 2007, kiedy dotarłam ciężko dysząc do pierwszego piętra i dalej się zbuntowałam (a ważyłam 10 kg mniej i było tak zimno, że człowiek czuł się wręcz zachęcony do wzmożonej aktywności). Czy sprawiła to magia miłości, czy też wakacji, ale tym razem wspięłam się dość lekko na drugie piętro. Nacykałam trochę widoczków, chyba najbardziej urzekł mnie widok centrum biznesowego La Defense.


Jak pisał Boy-Żeleński, "Modernista to taki chłopak, co wszystko robi na opak." 

Winda na sam wierzchołek wymagała kupienia osobnych biletów (tu na szczęście kolejki były dużo mniejsze, bo ci frajerzy czekający w ogonku na samym dole jeszcze tam nie dotarli). Sam szczyt szału nie robi (może poza tym dzwonieniem w uszach, kiedy winda już zjeżdża, coś jak wtedy, kiedy samolot ląduje/startuje), bo generalnie niewielka jest różnica pod względem atrakcyjności fotograficznej widoków między drugim piętrem a szczytem, może nawet drugie piętro jest fajniejsze, bo luźniejsza krata i mniejsze zagęszczenie ludzi. Tak czy siak - byłam, zobaczyłam, zwyciężyłam. Będzie o czym opowiadać czytelnikom bloga.


Jako rasowi turyści, postanowiliśmy skorzystać z jednej z licznych ofert wycieczek "hop on-hop off" i kupiliśmy sobie bilety na tzw. batobus (łódkobus), który podpływał do wszystkich ważnych punktów nad Sekwaną: wieża Eiffla, Champs Elysee, Luwr, Musee d'Orsay, Notre Dame itp. Udaliśmy się więc pod Notre Dame (i odpuściliśmy zwiedzanie, kiedy zobaczyliśmy te kolejki, zresztą, nie interesuje mnie specjalnie zwiedzanie kolejnego kościoła), a potem do ogrodów botanicznych i Muzeum Historii Naturalnej. Tam też zaskoczył nas deszcz.

Oczywiście, że nie miałam ze sobą parasola. Uznałam, że skoro wyrwałam się choć na chwilę z tej przeklętej wyspy, gdzie deszcz powinien byc walutą i jednostką czasu, długości, wagi i objętości, to powinnam zostawić parasol w domu i nastawić się na kontynentalne lato, bo co w końcu, kurczę blade? No ale, nie ma tego złego: deszcz przeczekaliśmy w kafejce, pożerając pyszny obiadek, zakrapiany dobrym winem. Pierwszy raz spróbowałam legendarnego foie gras (PYSZNE!) i po raz kolejny przekonałam się, jak wiele tracę w Dublinie, kiedy w samym sercu miasta w porze lunchu mam do wyboru panini i panini...

Deszcz w końcu dał za wygraną i uderzyliśmy do ogrodów. Zwiedziłam tamtejsze zoo (słabe) i ogrody: ogród alpejski, szkółkę botaniczną i ogród ogólnodostępny. Co ja poradzę, że lubię fotografować ogrody?



Sobotni wieczór postanowiliśmy spędzić mniej romantycznie i wybraliśmy się (co oznaczało dość długą przejażdżkę metrem) do dzielnicy szklanych domów, La Defense, znanej głównie z młodszej wersji Łuku Triumfalnego i koncertu Jean-Michel Jarre'a, który odbył się w Dniu Bastylii w 1990 roku i zgromadził rekordową liczbę widzów. 





Dzielnica była bardzo ciekawa do fotografowania. Urzekły mnie pokręcone bryły budynków, szerokie pole do popisu w strzelaniu mojego ulubionego stylu fotek ("coś tam odbijające się w czymś tam"), a zachód słońca, który właśnie pod Wielkim Łukiem zaobserwowałam, był chyba najbardziej urzekającym zachodem słońca w moim życiu. Mimo to, dzielnica mnie trochę wystraszyła. Tamtejsza stacja metra jest przerażająca, wielka, brudna i łatwo się na niej zgubić, a pustki panujące na dzielni (ponoć nie do uświadczenia w normalny, roboczy dzień w godzinach biurwowych) zadziałały na moje serce jak okruch lustra Królowej Śniegu. Tak czy siak, kolekcja fotek jest całkiem niezła. No i miło było zobaczyć coś innego, mniej rozreklamowanego, mniej sztampowego, a jednak inspirującego.



W niedzielę rano zaliczyliśmy cmentarz Pere Lachaise. I tutaj znowu odezwie się mój wewnętrzny Francuz: nieco przereklamowane miejsce. Generalnie fajnie jest zobaczyć groby sławnych ludzi (my trafiliśmy tylko do Chopina i Morissona, powodzenia w szukaniu reszty w tym tłoku), ale jeżeli chodzi o atmosferę, walory estetyczne i inspiracje fotograficzne, to szczeciński Cmentarz Centralny bije Pere-Lachaise na głowę.



Central Cemetery 5 by *Margotka on deviantART

A potem już była muzyka, muzyka i jeszcze raz muzyka. No i wino.

Najpierw pokręciliśmy się w rejonie hotelu. W każdej kafejce coś grało, czasem jeden zespół jeszcze grał, a obok przygotowywał się następny. Na samym place d'Italie odbywał się koncert reagge/ska, organizowany przez jakieś stowarzyszenie na rzecz osób upośledzonych. 




Jednakże, nie wiem, co mi odbiło, ale chciałam koniecznie uderzyć nad Sekwanę, w okolice Luwru. A tam nie działo się zbyt wiele - jakieś nudne klasyczne plumkanie pod Comedie Francaise, trzech niewiarygodnie fałszujących rockmanów na barce naprzeciw Musee d'Orsay (do odstrzału, naprawdę), kompletnie zdechły koncert muzyki elektronicznej koło Concorde, paru słabych bębniarzy w Tuileries i... i już. Tak więc, wróciliśmy do naszej 13. dzielnicy i bawiliśmy się na różnych koncertach do 2 w nocy. Odkryliśmy także 2 irlandzkie puby (nawet dokonaliśmy kontroli jakości guinnessa w jednym z nich, pełen pozytyw).



Poniedziałek (poza leczeniem lekkiego kaca i odsypianiem nocnych szaleńst) spędziliśmy na pakowaniu, zakupach i zwiedzaniu 13. dzielnicy. 

Tak, moi drodzy, zaliczyłam shopping ciuchowy w Paryżu. Wbrew obiegowej opinii, nie było problemu z dostaniem mojego rozmiaru (chociaż jest nawet takie powiedzenie: "chuda jak Francuzka"), ceny były takie same (a nawet niższe) niż w Dublinie, a jednak wszystko oczko bardziej classy. Dość powiedzieć, że w Dublinie szukałam sobie przez tydzień letniej sukienki, prawie nic mi się nie podobało, a to, co się podobało, źle leżało. W Paryżu w 15 minut kupiłam 2 sukienki, bardzo piękne. Oprócz tego wzbogaciłam się o 3 bluzki, 2 naszyjniki i parę kolczyków. Postanowiłam, że przestanę kupować w Dublinie, tylko będę bukować tanie loty do Paryżewa i latać tam na shopping. Taniej, ładniej i przyjemniej.

Na miłe podsumowanie pobytu, w kafejce przy Place d'Italie zjadłam najbardziej odlotową sałatkę, jaka kiedykolwiek wylądowała przede mną na stole. Salade Italienne to sałata+vinegret+melon hiszpański+szynka parmeńska+pomidory+pesto. Wynik - om nom nom nom! Aż musiałam sfotografować.



Wycieczkę uważam za bardzo udaną. Mogę powiedzieć, jakże banalnie, że zakochałam się w tym mieście. Nie w jego turystycznych atrakcjach (nieco przereklamowanych), ale w atmosferze, stylu, jedzeniu i ludziach. Więc mówię wam - pojedźcie! Postójcie, i posiedźcie. Jest niewiele takich miejsc na świecie, które każdy może odebrać, zinterpretować i pokochać na wiele różnych sposobów, i właśnie Paryż jest takim miejscem. 

Na wypadek, gdyby ktoś się wybierał, parę mniej lub bardziej praktycznych porad z mojej strony:
- wbrew obiegowej opinii, nie ma najmniejszego problemu z dogadaniem się tam po angielsku
- metro jest genialnie zorganizowane - w każdym hotelu i na każdej stacji jest darmowa mapka do wzięcia, linie są oznaczone kolorami, a na jednym bilecie można się przesiadać do woli; olejcie taksówki i korzystajcie z metra
- kiedy zamawiacie wino, lepiej zamówcie od razu większą ilość, bo po jednym kieliszku będzie wam mało; polecam karafkę 0.5l na jedną osobę i butelkę na dwie
- jeżeli nie rozumiecie menu, zamówcie na chybił-trafił, na pewno będzie dobre
- koniecznie zwiedźcie rejon place d'Italie i 13. arrondissement - to przeurocza dzielnica, a niezbyt zorientowana turystycznie (przynajmniej jeszcze nie)



- jeżeli nie macie się z kim wybrać, nie bójcie się jechać sami - Paryż to wspaniałe miasto do szwendania się samemu
- jedna kilkudniowa wycieczka do Paryża za Chiny Ludowe wam nie wystarczy, żeby ogarnąć wszystko, co ma on wam do zaoferowania, niezależnie od tego, jakie macie potrzeby :D

Ad. punktu ostatniego: mam zamiar się wybrać do Paryża jeszcze nie raz, nie dwa, właściwie to już kombinuję, jaki by tu wymyślić powód kolejnej wizyty. Paris, je t'aime!




Post Notum 1) To właściwie nie koniec pisania o moich paryskich doświadczeniach. Nie odpuszczę sobie zaprezentowania moich paryskich sukien, ale na razie nie mam nastroju na modelling.
Post Notum 2) tradycyjnie już zapraszam na mój profil na deviantart.com - będzię się tam jeszcze przez jakiś czas pojawiać trochę zdjęć z Paryża. Nie miałam zdrowia wklejać wszystkiego na i JM, i na facebooka, i na DA.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz