niedziela, 17 maja 2009

Panta Rhei

Miało być kilka notek o pewnych zdarzeniach z mojego życia, ale z przyczyn obiektywnych myśli twórcze musiały się odleżeć, i teraz już weny niet. Dlatego będzie bardziej telegraficznie i może trochę nudno.


Kto by przypuszczał, że taka zacięta i pełna parcia na szkło blogerka jak ja zaniedba swoich czytelników na tak długi czas! Czy to już internetowa śmierć, czy też mogę jeszcze odsunąć ten kamień i przynieść szczęście ludzkości? Spróbuję, tylko dajcie mi jakiś chleb i ryby do rozmnożenia ;) No, chyba, że manna wam wystarczy.

Na swoje usprawiedliwienie powiem, że ostatni miesiąc był dla mnie bardzo burzliwy. W zasadzie nie tylko dla mnie, ale także dla Przytulanki i jeszcze paru osób, o których za chwilę.

Facet to świnia


Trochę niespodziewanie, Świński Duet zaadoptował prosiaczka. W wyniku różnych zawirowań życiowych (z facetem w tle, rzecz jasna) koleżanka przeniosła się na materac dmuchany w naszym salonie. Tak się składało, ze akurat szukaliśmy nowego mieszkania do wynajęcia, więc po prostu zmieniliśmy preferencje na 2 sypialnie, żeby prosiaczek miał więcej przestrzeni.
Aktualnie prosiaczek jest trochę smutny i mizerny, ale pracujemy nad tym, żeby go trochę podtuczyć i rozweselić. 

Nowy chlewik


Przyznam, że kusiło mnie, żeby spłodzić sążnistą notkę na temat szukania mieszkania do wynajęcia. Przypuszczam, że wielu z was umarłoby z przerażenia, bo historia jest rodem z horroru. Wolę jednak pominąć te wynurzenia, bo kiedy sama o tym pomyślę, skacze mi ciśnienie. Ograniczę się więc do krótkich i węzłowatych wniosków z tej przygody:
1) nie zna języka ten, kto nigdy niczego w danym języku nie załatwiał przez telefon
2) wynajęcie mieszkania wymaga zdobycia większej ilości papierów niż ślub, a "intercyza" odrze was z wszelkich praw
3) dorosłe życie ssie, a dorosłe życie w Dublinie ssie bez połyku

Koniec końców, wynajęliśmy mieszkanie w południowej części centrum, w tzw. Grand Canal Docks. Okolica jest bardzo fajna i obiecuję postrzelać fotki, jak tylko pogoda się poprawi.
Co do mieszkania - na razie nam jest trochę ciasno, ale powoli się urządzamy. Generalnie nie mam zdania co do jakości życia w nim, gdyż nie miałam czasu tam jak dotąd pomieszkać - dwa dni po przeprowadzce wybrałam się wreszcie na...

Wywczas




Znów do Polski, tym razem na całe 2 tygodnie, żeby pobyć z rodziną, zmaltretować kota, pojeść dobrych rzeczy, pójść do lepszych i tańszych lekarzy etc. Tym razem nie ograniczałam się tylko do Szczecina (2 tygodnie w Szczecinie - to gorzej niż 7 lat w Tybecie!).


Na początek uderzyłam nad morze z mamą. Postanowiłyśmy tym razem wybrać się do Międzyzdrojów zamiast, jak zawsze, do Świnoujścia (gdzie mamy po znajomości niedrogie zakwaterowanie, ale ileż można posuwać tą okropną promenadą w tłumie Niemców). 
To było bardzo miłe. Poleżeć na piasku, zjeść smażonego halibuta z frytkami, no i przede wszystkim przypomnieć sobie, jak wygląda słońce. Moja twarz, plecy i nogi będę pamiętać to spotkanie jeszcze przez jakiś czas. No ale, czego to się nie robi, żeby koledzy w biurze zazdrościli urlopu, nie?

Efekty wycieczki (poza opalenizną): 2 nowe naszyjniki, kawał wędzonego łososia i trochę jodu w organizmie.




Gimme some fish by *Margotka on deviantART

Warto jeszcze wspomnieć o moim powrocie z Międzyzdrojów: przyszło mi wsiąść do kompletnie zapakowanego plażowiczami, rozdygotanego pociągu osobowego. Do Goleniowa stałam w przejściu i podziwiałam Pomorze Zachodnie przez okno, a właściwie drzwi. Próbowałam czytać, ale nie bałdzo się dało, bo co chwilę musiałam przepuszczać kolejnego zaprawionego Bosmanem plażowicza w drodze do kibla lub łysego z pierwszego rzędu. To niesamowite, od chyba 10 lat nie jechałam pociągiem znad morza i nic się od ostatniego razu nie zmieniło! Aż łezka się w oku kręci.
Och, pardon, coś się zmieniło: pociąg jedzie ok. 40 minut dłużej niż kiedyś. Zapewne po to, żeby jeszcze dokładniej podziwiać Pomorze Zachodnie i zaprawiać się Bosmanem.

Potem znowu trochę Szczecina: odwiedzanie przyjaciół i rodziny, wyprawa do baru mlecznego (tym razem legendarny Kogel Mogel na Niebuszewie), dentysta itp. Odwiedziłam również dietetyka, ale właściwie to nie jest to interesujące. Powiem tylko tyle, że jak patrzę na to skromne menu, które mi ułożyła, to robię się głodna. Ale będę się starać ze wszystkich sił, bo zrobiłam też badania krwi i wyniki nie są zadowalające...


Następny punkt wycieczki był w zasadzie najfajniejszy - Toruń! Przejechałam się do ukochanego Piernikowa, żeby odebrać mój okupiony latami krwi, potu i łez dyplom, a także odwiedzić ciocię, napić się ze znajomymi ze studenckich czasów i w ogóle nacieszyć się gotykiem i dotykiem.
Generalnie czułam się trochę jak burżuj i turysta. Zatrzymałam się w hotelu przy Starym Rynku, zaopatrzyłam się w różne pamiątki itp. Ale też odbyłam pielgrzymkę do Manekina i taniej książki, opiłam się polskim piwkiem w pubie "Kadr", poszłam do kina i na wystawę. Narobiłam mnóstwo zdjęć, żeby móc sobie powzdychać, kiedy będzie mi smutno i źle. Pogoda była wręcz bajeczna, więc może jej widok na zdjęciach pomoże mi przegnać deszczową depresję, która tak często męczy mnie w Duplinie.




Po dwóch dniach w Toruniu, pojechałam na kilka godzin do Bydgoszczy, żeby odwiedzić starego (w sensie stażu znajomości) kumpla. Przy okazji obejrzałam sobie w końcu tę znienawidzoną Bydzię/Brzydgoszcz/Bydłoszcz i muszę ze wstydem przyznać, że wrażenia mam b. pozytywne. Bardzo mi się podobała starówka, Wyspa Młyńska, ulica Cieszkowskiego... Może to dlatego, że czułam się odprężona i pozytywnie nastawiona do wszystkiego, ale Bydgoszcz ma fajny klimat. Pomyśleć, że niewiele brakowało, a sama bym tam zamieszkała.



Wspaniale też było spotkać się z dawno niewidzianym kolegą i odkryć, że mimo upływu czasu i przybytku kilogramów wciąż świetnie nam się gawędzi, a tematów do rozmowy zawsze znajdzie się mnóstwo. 

Wieczorem wpakowałam się w pociąg do Szczecina. Sama jazda miała charakter sentymentalny, te wszystkie widoki za oknem znałam niemal na pamięć i fajnie było sobie odświeżyć.

Po powrocie do Szczecina jeszcze trochę życia rodzinnego i wydawania pieniędzy. Poza różnymi spotkaniami towarzyskimi, spędziłam dość sporo czasu w - i tu pewnie wielu się zdziwi - salonie piękności. Zafundowałam sobie oczyszczanie twarzy, manicure, pedicure i... przekłuwanie uszu! Oto, do czego prowadzi uzależnienie od kupowania biżuterii - okaleczać się, żeby móc sobie kupować jeszcze więcej błyskotek.

W środę - lot do Dublina. Mimo lekkich perturbacji w podróży, wszystko się dobrze ułożyło i tak oto, jeszcze tego samego dnia, wróciłam do wielkiego świata, żeby się rozkoszować wichrem i deszczem. Nie muszę chyba wspominać, jak się czułam... I stan aury jak na razie się nie poprawił.

Mimo, że nie spędzony w jakimś lanserskim miejscu, wywczas uważam za bardzo udany. Zrelaksowałam się w pełni, wszystkie moje problemy i niedostatki dublińskiego życia stały się - choć przez chwilę - odległe i nieistotne. Mogłam wreszcie pobyć choć przez moment sama ze swoimi myślami i skoncentrować się na przyjemnościach, a nie na obowiązkach. Przytulić kota. Popaplać z mamą. Czuję się mocno naładowana pozytywną energią i mam nadzieję, że bateryjki wystarczą mi jeszcze na parę tygodni. 

Ibi patria, ubi bene


No dobrze, nie demonizujmy, powrót do Dublina nie był taki straszny. To fakt, że pogoda jest mocno barowa, ale nie bez kozery mówi się, że dom tworzą ludzie, a nie ściany i meble. Mój powrót ucieszył bardzo wiele osób w moim otoczeniu, a najbardziej Przytulankę (który przez 2 tygodnie wojował z poprzeprowadzkowym burdelem i załatwił podłączenie do świata) i Prosiaczka. Moja mała Francuzeczka w pracy cieszy się, że biurko obok nie jest już puste. Szef cieszy się, że ma kogo zawalać robotą. Moi ulubieni developerzy tak się beze mnie nudzili, że niemalże całowali mnie po rękach, że znowu im się naprzykrzam.
W sumie mi ulżyło, bo już się obawiałam, że robię się stara i sentymentalna. Odpocząć od otoczenia jest dobrze, ale życie składa się z tego, co zostawiliśmy za sobą, i z tego, co budujemy teraz. 
Wczoraj np. zbudowałam sobie wymówkę, żeby dziś bredzić jak potłuczona na łamach mojego bloga, bowiem Prosiaczek świętował urodziny i nie bylibyśmy prawdziwymi Irlandczykami, gdybyśmy tego należycie nie oblali ;)

Podziękowania i pozdrowienia


Dowiedziałam się przy okazji spotkań z różnymi znajomymi i rodziną, jak wiele osób czyta mojego bloga, czasem byłam wręcz zdumiona. Dlatego chciałam z tego miejsca pozdrowić i ukochać wirtualnie ich wszystkich, a w szczególności
- moją szaloną mamę
- moje piękne i utalentowane siostry
- Agnieszkę (żeby wreszcie wygrała wojnę z Wydziałem)
- Anię i Jakuba (żebyś się znowu zdegustował moim blogiem, brodaczu)
- Cesarza (żebyś wreszcie odkleił się od tego Południa i ruszył dupsko do Irlandii)
- Bambino
- Asię i jej inwentarz (łącznie z tym "w drodze" ;))
- moją biedą ciocię Grażynę, która tak by chciała skomentować mojego bloga, ale nie ma konta na JM
i wszystkich tych, z którymi nie miałam czasu się spotkać - teraz wy musicie przyjechać tutaj :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz