niedziela, 6 lipca 2008

Pig Walking

To taka irlandzka odmiana nordic walking...

Tego poranka jak zwykle padało. Ostatnio tak jest co weekend, więc każdy spędzamy na kanapie, popijając herbatę, zajadając smakołyki i oglądając filmy lub blogując (oczywiście z wyjątkiem tradycyjnych, cosobotnich nabożeństw ku czci towarzysza Zakupow).
W ubiegłą niedzielę zapowiadał się piękny dzień, chmur prawie nie było, prognozy były jak najlepsze. Ubraliśmy więc stosunkowo lekkie stroje outdoorowe (T-shirty i lniane spodenki) i poszliśmy na przystanek. I zaczęło lać. Więc w tył zwrot do domu i znowu kanapa, filmy i smakołyki.
Nie możemy jednak rezygnować z ruchu na świeżym powietrzu tylko dlatego, że pada, prawda? Na ten weekend przygotowaliśmy się już lepiej: ja kupiłam sobie specjalne przeciwdeszczowe spodnie i lżejszą kurtkę od deszczu, Przytulanka zakupiła ubiór wiatroodporny. Oboje zakupiliśmy sobie też po parze kijów do nordic walking, zauroczeni widokiem zasuszonych emerytów zasuwających z takim kijami brzegiem morza w tempie, które niejednego dwudziestolatka przyprawiłoby o zawał serca.
Podnieceni perspektywą dołaczenia do mieszkańców Irlandii spędzających aktywnie weekendy, wstaliśmy dziś krótko po 7:00 GMT. Po pobieżnym przejrzeniu naszej-klasy, JM, deviantarta, bitefight, tvn24.pl, facebooka, sprawdzeniu poczty i rzuceniu okiem na jakieś bzdury daliśmy w długą.

Najpierw trzeba było przejechać się kolejką do Greystones.

Drogę znaliśmy już do obrzydzenia, więc podróż upłynęłaby dość nudno, gdyby nie pan na siedzeniu nieopodal, który był bardzo podobny do Howarda Webba i na szczęście nie znał polskiego (zaświadczamy, że w zabijaniu nudy nie ucierpiał żaden Irol podobny do jakiegokolwiek Brytola). Nudy podróży niestety nie skończyły się wraz z dotarciem do Szarokamiennej, bo aby dojść na szlak, musieliśmy przemierzyć długą i nudną ścieżkę prowadzącą przez plac budowy. No, ale w końcu dotarliśmy na plażę.

Plażę, taaa... Kupę kamieni, po której ciężko iść nawet z kijami. Na szczęście tylko jakieś 100 metrów. Chyba odcinek plażowy zmęczył mnie bardziej niż reszta trasy.









Po szybkim sforsowaniu starego kamiennego tunelu wypełnionego skalnym gruzem i skoku przez płot znaleźliśmy się na ścieżce. I tutaj zaczął się pig walking.
Oto bowiem zaczęło padać, choć wcześniej nieźle nalało w nocy i o świcie. Ścieżka była strasznie ubłocona... Nie, wróć! Składała się wyłącznie z błota. Wyskoczyłam w moich nowych bucikach firmy ecco, biało-szaro-niebieskich (brawo, Margot!), które po 100 metrach zabrały deseniu, który na pewno będzie przebojem nowej kolekcji (jeżeli czytają mojego bloga projektanci ecco, to szczegóły na Czesława :D). Kałuże pojawiały się co paręnaście metrów i najczęściej miały szerokość całej ścieżki. Po obu stronach dróżki rosły wysokie chaszcze, które miały wielką ochotę zabrać nam kije.

Kiedy dotarliśmy wreszcie na ładniejszą część trasy, kije trochę się przydały i nawet przestało padać. Prawie opanowałam już dobywanie aparatu z kijami przypiętymi do rąk i cyknęłam co nieco.





Niestety, ta ładna część trasy okazała się krótka i szybko przebyliśmy ją w pig walkingowym tempie, docierając z prędkością światła do Bray. Spacer betonowym bulwarem w Bray to była już czysta nordic walkingowa przyjemność.

Tak więc, drogie dzieci: jeżeli szukacie sposobu na chudnięcie dupska, to nordic walking jest fajną alternatywą dla joggingu. Kolana mniej cierpią niż podczas zwykłego chodzenia, pracują ręce i jest git. Niestety, to jest rozrywka tylko na dobre utwardzone, najlepiej suche nawierzchnie. Jeżeli więc wolicie turystykę niż zasuwanie jak króliczek Duracella, chcecie pochodzić po klifach i popstrykać zdjęcia, to doradzam dobre buty turystyczne i zwykły kostur.

Serdecznie pozdrawiam ze Szmaragdowej Wyspy!


Oczywiście w momencie, kiedy usiedliśmy w pociągu do Dublina wyszło piękne słońce i utrzymało się na niebie przez resztę dnia. Irlandzka pogoda to wredna sucz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz