poniedziałek, 17 marca 2008

Zielona jak włosy syreny, szalona jak wiatr

Dzisiejszy dzień jest dość wyjątkowy. Po pierwsze, to narodowe święto Irlandii, dzień świętego Patryka. Po drugie, mam wolne i nie muszę iść do pracy, co zawsze wprawia mnie w bardzo dobry nastrój i uwalnia energię twórczą. Po trzecie, niebawem stuknie mi 7 miesięcy na Szmaragdowej Wyspie. Tak więc pora powiedzieć sobie jasno i otwarcie, ile jest we mnie Irlandii i jak się ona objawia.

Wiedziałam, że Irlandia jakoś tam mnie zmieni, bo w końcu pierwsza praca po studiach za granicą (i to w kraju, który tylko teoretycznie mówi po angielsku) i w ogóle emigracja to nie byle co. Zastanówmy się zatem, co się tak naprawdę zmieniło, co mnie poruszyło i co mnie tu trzyma.

Moja pierwsza wizyta w Irlandii, stricte turystyczna - nie myl turystyki z emigracją!

Wygląd

Jak już wspominałam wcześniej w notce "A rozmiar jej tyłka czterdzieści i cztery", rozrosło mi się dupsko. Melduję więc posłusznie, że ten stan nie uległ zmianie, choć chyba nie postępuje, bo zaczęłam się żywić jabłkami i sałatkami. Moja cera wygląda coraz gorzej, bo, jak to powiedział kiedyś jeden z gości programu "Bill Cosby i straszne dzieciaki": kiedy jemy byle co i miotamy naszym ciałem, to pryszcze się wkurzają i wyskakują. Dobrze, że tutejsza woda jest za darmo, bo płacenie za nią byłoby niezgodne z prawami człowieka.

Upodobania

Polubiłam dwie rzeczy, których dotąd nie cierpiałam: słońce i kupowanie ciuchów. 
Wiem, że na początku marudziłam na tutejsze sklepy, ale kiedy już zrobiłam rozpoznanie, gdzie są rozmiary na mój tyłek i w przyzwoitych cenach (i w moim guście! jest tu taki jeden sklep, z którego wybiegłam z autentycznym przerażeniem, prawie krzyczałam), to otworzyły się przede mną wrota Sezamu. Na razie przystopowałam, bo mamy małą szafę na nas dwoje, ale jak się przeprowadzimy do lokum z większą garderobą, to drżyj, Marks&Spencer! :D
Słońca jest tu cholernie mało, na dodatek świeci najczęściej wtedy, kiedy jestem w biurze. A poza tym to pada, lub leje, potem mży, potem leje. Doszło nawet do tego, że polubiłam dni, w których wieje tak, że ledwo mogę ustać, bo przynajmniej wtedy jest sucho i nie pada. Uch! Aż zachciało mi się Karaibów, naprawdę.

Zgrzyty

Każdemu, kto narzeka publiczny transport w swoim polskim mieście zalecam wyjazd na parę miesięcy do Dublina. Ku*wa mać, Dublin Bus to najgorszy przewoźnik na świecie, z utęsknieniem wspominam PKS i PKP! Po pierwsze primo, nie jest zbyt tania atrakcja - ponoć nie wychodzi taniej niż jazdy prywatnym samochodem (wliczając w to ubezpieczenie i przeglądy), co jest zdrowym przegięciem. Po drugie primo, miasto jest okropnie zakorkowane (zwłaszcza centrum, gdzie ulice są wąskie) i autobusy się wiecznie spóźniają. Po trzecie primo, tu nie ma normalnych rozkładów jazdy, tylko jakieś absurdalne godziny odjazdu z przystanków końcowych, które często są mile świetlne od twojego przystanku. Po czwarte primo, i tak nie ma na przystanku rozkładów wszystkich linii, które się tam zatrzymują, nie ma często nawet wykazu, co się tam zatrzymuje. Po piąte primo, przystanki są co 100 metrów, co istotnie wydłuża czas jazdy, ale co tam, leniwe dupska tutejszych, którym się nie chce podejść kawałek dalej do przystanku są ważniejsze. Po szóste primo, wszystkie przystanki są na żądanie i jak nie wiesz gdzie wysiąść to masz problem, zwłaszcza jeśli kierowca autobusu (który jest zobligowany ci pomóc) to jakiś czarny lub Hindus i zna język angielski i miasto gorzej niż ty. Po siódme... Nie... To musicie sami zobaczyć! Bo ta lista nie ma końca!

Fast foodów, take-away'ów i tym podobnych wylegarni tłustych dup jest chyba najwięcej w Europie. Tyle, że żarcie w nich jest jakieś dziwne. Doszło do tego, że jeżeli zawitam do firmowej kuchni w porze obiadowej i widzę, że grupa Irlandczyków (nieliczna dość) konsumuje swój lunch, to tylko biorę sobie talerz i wracam z żarciem do biurka, bo ta kanapka zagryzana chipsami pachnie dość nieapetycznie. Choć trochę zaczynam rozumieć ich miłość do chipsów, módlcie się więc, żebym nie przeszła na stronę żywieniowego zuaaaa.

No i śmieci, śmieci, śmieci. Najwyraźniej kult konsumpcji postępuje tutaj szybciej niż kult stawiania koszy na śmieci i efekty są porażające. Naprawdę, Polska się chowa.

Powody do radości

Powody do radości jednak przeważają i skutecznie neutralizują zgrzyty.
Pierwszy i najważniejszy powód to fakt, że mogę kupić guinnessa o każdej porze w sklepie za rogiem za dosłowne grosze. I w sumie to już powinno wystarczyć, żeby przekonać mnie do zajefajności tego kraju :) 


Kolejny powód to moja praca, a konkretniej karteczka w zaklejonej kopercie, na której widnieje parę cyferek i którą otrzymuję raz w miesiącu. Praca też jest całkiem niezła, bo pozwala mi wykorzystać wykształcenie, a jednocześnie zmusza mnie do nauki nowych rzeczy, co lubię robić (choć szkół nigdy nie lubiłam z powodu egzaminów, to lubię zdobywać wiedzę). Długo szukałam posady, ale w końcu znalazła się firma, która nie kazała mi spadać na szczaw dlatego, że jestem niedoświadczonym absolwentem. Mało tego, pracuję z bardzo inteligentnymi i szczerymi ludźmi, a nie z idiotami, których muszę słuchać, bo taka jest kolej rzeczy. Oni naprawdę są mądrzejsi ode mnie!radochaMode.on{ skończyłam okres próbny w zeszłym tygodniu, dostałam pochwałę partyjną i wreszcie czuję się tam pewnie :) }
Podoba mi się wielokulturowość Dublina. Kraj naprawdę wiele na tym zyskuje, nie tylko z powodu przypływu siły roboczej, ale także dzięki temu, że społeczeństwo jest bardziej świadome różnorodności i bogactwa świata poza granicami swojej ojczyzny. I nie są to wcale puste slogany! Bardzo lubię uciąć sobie pogawędkę przy kawie w firmowej kuchni z kolegą lub koleżanką z pracy na temat studiów w ich kraju, podróży, języka i co myślimy o naszej "nowej ojczyźnie". Nie na darmo mówi się, że podróże kształcą.
No i te widoki! Choć wkurza mnie zimno i ulewne deszcze, musiałabym być z kamienia, żeby nie dostrzec piękna północnej przyrody (głównie nieożywionej, jeśli nie liczyć autochtonów o jeszcze niskiej zawartości alkoholu we krwi). Góry i morze mam na wyciągnięcie ręki, a tyle jeszcze kamiennych pustkowi czeka na podeptanie przez moje glany i opstrykanie przez mojego Canona...
Nie wierzycie? To zerknijcie na moje foto-trofea:

Klify Howth i mój wymarzony domek
Jest jednak jeden, jedyny, najważniejszy powód, który góruje nad wszystkimi innymi. Powód ten ma na imię Nikodem i dzieli ze mną nie tylko pokój i rachunki, ale również radości, smutki i chwile błogiej ciszy (choć na szczęście nie dzieli komputera). Dzięki niemu przyjechałam do tego kraju i przypuszczalnie zostanę tu tak długo, jak długo będziemy wszystko dzielić (oczywiście poza komputerem). On już w Dublinie włożył kapcie i zaległ w fotelu, ja dopiero przysiadłam w płaszczu na brzegu kanapy - razem pracujemy nad tym, żebym się w końcu rozgościła.

Pozostając więc w tym sentymentalnym, ale pozytywnym tonie, chciałam z okazji św. Patryka życzyć Bojownikom:
- dobrego dostępu do Guinnessa
- szczęścia z powodami, dla których jesteście tam, gdzie jesteście
- małego św. Patryka, który wygoni węże z kieszeni waszego szefa

i, jak głosi stary, irlandzki toast: obyś był jedną nogą w niebie, nim diabeł zorientuje się, żeś umarł! Slainte!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz