sobota, 30 stycznia 2021

Zapiski z kwarantanny, cz.10

Jest dziewiąta wieczór, już kończy się styczeń
List piszę do Ciebie: Czy dobrze Ci w ciszy
W Dublinie jest zimno poza tym w porządku
Cisza na Temple Bar gra na okrągło
 
Nie wiem czemu, ale ilekroć słyszę wyrażenie "już kończy się <nazwa miesiąca>", to od razu gra mi w głowie "Twój słynny błękitny prochowiec." Ludzki mózg jest dziwny, a mój nie jest wyjątkiem.
 

 
 
Oto dobrnęłam do końca chyba najtrudniejszego miesiąca w roku. Nie będzie chyba przesadą, kiedy powiem, że zamiast Blue Monday miałam Blue Month, i gdyby nie nowe poczucie sensu i celu sponsorowane przez zmianę ostatniej cyferki w dacie i postanowienia z tym związane, chybabym dostała ostatecznego pierdolca.

Styczeń i luty na irlandzkiej ziemi obfitują w mroźne poranki i noce. Grudzień to w porównaniu wiosna i pogoda na bikini.
 
Powrót do pracy po świętach był niezwykle ciężki. Nie tylko zaczynaliśmy w poniedziałek, ale na dodatek od razu z grubej rury, wprost w nowy sprint. Z reguły mamy pierwszy tydzień bez takich atrakcji, żeby wszyscy powracali z urlopów i przypomnieli sobie, co tak właściwie mają w tej pracy robić, ale tym razem nie było taryfy ulgowej. Nie da się ukryć, że naładowane przez okres świąteczny baterie zużyły się w przeciągu dwóch dni i już po pierwszych dwóch zebraniach miałam ochotę poodgryzać wszystkim głowy.

Próbowałam trochę zmienić rutynę i przez jakiś czas przesunęłam sobie pracę na późniejszą godzinę: siadałam do biurka o 10:00, żeby uczestniczyć w porannym stand-upie, po czym leniłam się gdzieś niedaleko służbowego PC do lunchu, i po lunchu ostro zasuwałam z zadaniami służbowymi, żeby wyrobić normę. Taki rytm zdecydowanie mi sprzyjał, bo rano zawsze mi się trudniej skoncentrować, ale niestety, nie mogłam tego utrzymać: często miałam rano jakieś głupie zebrania, na dodatek popołudnia zrobiły się trudne, bo dzieci sąsiadów od ok. 15:00 biegają po podwórku i tak się wydzierają, że muszę zapodawać słuchawki z muzyką na full, żeby jakoś ukoić nerwy i odciąć się od hałasu.
 
 
Kolorowanki - mój patent na nudne telekonki

 
Tak więc, znowu próbuję się zmotywować do pracy również w godzinach porannych. Nie idzie mi najlepiej, ale poczyniłam inne zmiany, żeby sobie ułatwić.

Po pierwsze, wróciłam - zgodnie z zapowiedziami - do przerywanej głodówki (intermittent fasting) w trybie: 14/10 (czyli 14 godzin postu). Muszę przyznać, że korzyści z takiego przedsięwzięcia są ogromne: nie tylko traci się na wadze (udało mi się już zrzucić lekki przyrost masy, którego nabawiłam się podczas świąt), ale również pije więcej wody, trochę odciąża układ pokarmowy i siłą rzeczy jada posiłki o stałych porach. Dzięki dłuższemu okresowi niejedzenia budzę się mniej ociężała i lepiej skupiona na bieżących sprawach. Myślę, że pewien wkład w moje lepsze samopoczucie ma też odstawienie cukru (z wyjątkiem fruktozy w postaci naturalnej). Nadal nie tęsknię za słodyczami, a garść orzechów to teraz najsmaczniejszy deser na świecie.

Po drugie, przerwa na lunch jest teraz świętością. Koniec z pracowaniem podczas jedzenia! Ok. 13:30-14:00 odchodzę od służbowego kompa na godzinę i w tym czasie przygotowuję lunch, jem i oglądamy coś krótkiego z Rumiankiem (ostatnio nadrabialiśmy parę starszych sezonów South Park, których nigdy przedtem nie widzieliśmy). Parę razy też pocinałam w gry, o czym później.

Lunch sprzed dwóch tygodni - ramen na miarę naszych możliwości: podwiędłe warzywa wrzucone na parę, zupa miso z proszku, makaron ramen, który jakimś cudem znalazł się w mojej - zawsze imponującej - kolekcji klusek, sezam, którego naprażyłam za dużo do jakiegoś innego przepisu i ostatnie jajko w domu. Wyszło naprawdę przepyszne. Zużywanie zapasów rlz!

Po trzecie, nie spożywam kofeiny przed lunchem. Już od dawna preferuję kawę bezkofeinową, ale teraz stała się ona regułą, na dodatek piję jej zdecydowanie mniej. Pierwsza kofeina w krwiobiegu pojawia się dopiero po lunchu, i to z czarnej herbaty. Niesamowite, że kiedyś byłam w stanie pić kawę cały dzień, i to podwójne espresso!

Po czwarte, zrobiłam sobie przerwę od social media. Zaczynał mnie przytłaczać nadmiar bodźców i informacji, coraz trudniej było mi się skoncentrować nawet na rzeczach, które robię dla przyjemności (np. oglądanie TV), a wszechobecne reklamy zaczęły mnie niepomiernie wkurwiać. Odistalowałam fb, instagram i pinterest z telefonu i wylogowałam się z fb, blaba i insta na wszystkich przeglądarkach, których używam. Kiedy potrzebuję paru minut oddechu, przeglądam sobie pinteresta na PC, ale nie jestem w stanie tego robić zbyt długo, bo 1) reklamy są trochę nachalne (nadal nie ten sam poziom co instagram, ale jednak) 2) po pewnym czasie zaczyna się widzieć ciągle te same obrazki. 
 
Żeby nie było, póki co pinterest okazuje się być niesamowicie pożyteczny, np. natrafiłam na parę dobrych artykułów nt szycia i zebrałam parę świetnych przepisów, nawet dwa z nich już wypróbowałam, a w kolejce czeka trzeci.

Pikantna zupa kalafiorowa, z mlekiem kokosowym i curry. Rozgrzewa jak nic! Chleb oczywiście domowej roboty na zakwasie.

Koreańska sałatka z ogórków, z sezamem, chili, sosem sojowym, octem i sezamem. Boska!


Pro tip dla uzależnionych od społecznościówek: polecam pisanie pamiętnika. Odkryłam, że tak naprawdę emituję sporo w eter dlatego, że gdzieś muszę sobie ulżyć, więc równie dobrze mogę to  robić na papierze, a nie w internecie. I to nawet lepsze wyjście, bo nie muszę się cenzurować.


Jak już napomknęłam wcześniej, styczeń był zdominowany przez granie. Na samym początku miesiąca skończyłam serię Dishonored (fantastyczna action RPG w świecie steampunkowym; muzyka, scenografia, postaci, fabuła... po prostu doskonałość). Potem, po paru dniach przerwy, żeby ochłonąć, wróciłam do serii Far Cry, a konkretnie do ostatnich dwóch części: 5 i New Dawn. Trochę się na początku zrobiłam na szaro, bo zaczęłam grać w New Dawn, z myślą, że zostawię sobie tę kontrowersyjną 5 na deser, ale po paru godzinach grania się zorientowałam, że New Dawn to sequel 5 i wypadałoby zacząć od 5, żeby mieć właściwy kontekst. Tak więc przerwałam New Dawn w mniej więcej połowie, zainstalowałam 5 i... przepadłam.
 
 
W czasach kiedy jeszcze chodziłam do kościoła księża nie wyglądali tak seksownie, WTF?


Far Cry 5 poszybowała w moim osobistym rankingu na pierwsze miejsce wśród wszystkich części serii! (tu muszę zaznaczyć, że jeszcze nie grałam w Blood Dragon, bo ciągle się wykładam na tutorialu i się zniechęciłam, a pierwsza część jest tak prehistoryczna, że jest dla mnie niegrywalna) Ta gra dostarczyła mi tyle dobrej zabawy, jak dawno nic. Było tyle możliwości eksploracji, wątków pobocznych i postaci, że nie mogłam się oderwać. Na ogół nie przejmuję się tymi dodatkami i po prostu robię głównego questa (taka już jestem, że do wszystkiego podchodzę zadaniowo), ale tym razem długo i dogłębnie przemierzałam każdy zakątek mapy. Gra jest oczywiście brutalna i momentami wręcz makabryczna ("Only you" The Platters już nigdy nie będzie dla mnie brzmiało tak samo - kto grał, ten wie :D), ale ma również mnóstwo zabawnych momentów, no i przede wszystkim piękną grafikę. Wiem, że to żadna namiastka chodzenia po prawdziwych górach i lesie, ale tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Po ukończeniu 5 wróciłam do grania w New Dawn, gdzie można spotkać wiele postaci z części 5 (ponieważ dzieje się ona w tym samym miejscu bodajże 15 lat później) i ocenić stopień rozkładu wszystkich znanych miejsc. Smutne, ale i interesujące.


Zgodnie z obietnicą, odinstalowałam House Flipper, Bus Simulator i Train Valley 2, i w ogóle za nimi nie tęsknię. Czasem trzeba sobie urwać, żeby zrozumieć, że naprawdę da się bez czegoś żyć. Wróciłam do grania w Two Point Hospital, ale nie jestem w stanie długo przy tym siedzieć, bo ta gra wymaga dużego skupienia i czasem jestem na to zbyt zmęczona (było nie było, moja praca to też takie real time strategy, tylko nudne).

W temacie TV: oczywiście kontynuuję "The Crown" (sama; Rumianek, mimo bycia zdeklarowanym Brytolem, nie darzy monarchii sympatią). Jestem na trzecim sezonie i miło mi się ogląda te wszystkie znane, lubiane twarze. Nie mam nic przeciwko Claire Foy i Vanessie Kirby, ale Olivia Colman i Helena Bohnam Carter... to jest po prostu klasa! Tobias Menzies również jest wspaniały. 
 
Jeśli mowa o znanych twarzach, to parę dni temu wrócił serial "Dix pour cent" AKA "Call My Agent." Jestem dopiero po pierwszym odcinku i jak zawsze pełen zachwyt. Nieodmiennie cieszę się jak dziecko widząc znanych i lubianych aktorów francuskich grających w pewnym sensie siebie (odcinki z Isabelle Huppert zwaliły mnie z nóg, wielkie jak ona sama). Jedyny minus: okropnie, ale to okropnie zatęskniłam za Paryżem. I mówieniem po francusku.

Odcinek z Moniką Bellucci też był, a jakże. Również świetny.

 
Z trochę mniej znanych tytułów, oglądamy wspólnie z Rumiankiem serial kryminalny produkcji koreańskiej, "Voice". Początkowo było mi trudno się wkręcić w format serialu, szybkie dialogi i przedziwny styl narracji, ale fabuła była tak wciągająca, że w końcu doceniłam.

Skutek uboczny odstawienia social media jest taki, że wróciłam do czytania. Niestety, zaczęłam kilka tytułów i nie mogę ich skończyć. Póki co na tapecie mam: "Nie zdążę" Olgi Gitkiewicz (przygnębiające), "Problem trzech ciał" Cixin Liu (nudnawe) i "Wampira z KC" Pilipiuka (albo mi się zepsuło poczucie humoru, albo ta część jest słabsza od poprzednich). Nadal idzie mi wolno, ale lepiej niż jeszcze miesiąc temu. Nawet nabrałam nawyku czytania paru stron przed zaśnięciem. Niesamowite, ile czasu człowiek zyskuje kiedy odinstaluje instagram z telefonu!

Jeszcze w temacie mediów: po raz kolejny dałam szansę podcastom (generalnie nie przepadam, wolę audiobooki) i cud się stał, bo znalazłam na Spotify coś, co mnie zainteresowało: podcast o mindfulness "Where is my mind." Fajnie zrealizowany, ciekawy i okraszony sterowanymi medytacjami, polecam. W bonusie irlandzkie poczucie humoru :D
 
 
 
Jak już wspomniałam w poprzedniej notce, chciałabym w tym roku jeszcze bardziej ograniczyć zakupy, ale niestety w kwestii szycia już poległam! Kupiłam trochę resztek, dzianinę wiskozową, nad którą kiwałam się od 3 miesięcy i wykrój na jedyny fason dżinsów, jaki lubię (lekko rozszerzane na dole nogawki, średni stan). Pocieszam się, że to nadal bardziej etyczne niż zakupy w sklepach odzieżowych, a tak się nieszczęśliwie składa, że podczas pandemii dwie z trzech par dżinsów jakie posiadam przestała się nadawać do noszenia między przyzwoitymi ludźmi (oczywiście nie wyrzucam! przerobię na coś, albo zużyję materiał na coś nieodzieżowego). 

Nowa dzianinka. Pochodzi z działu deadstock i nazywa się "Rothko". Uwielbiam ten wzór, bo kojarzy mi się z tapetą z filmu "Żandarm się żeni" :D Jest milusia w dotyku i ładnie się drapuje, więc spróbuję z tego wykroić sukienkę lub tunikę.

Oczywiście nigdzie nikomu nie obiecałam, że przestanę kupować książki! I tak oto, po wielu tygodniach oczekiwania, przyszło wreszcie zamówienie z Book Depository: książka o chlebie na zakwasie, książka o fermentacji (obie macaliśmy w sklepie z ąę gadżetami do kuchni, spodobały nam się, ale marża była trochę zbójecka) i książka o szyciu rozciągliwych materiałów (macałam ją na kursie szycia, więc zawartość merytoryczna była mi znana, ale zupełnie mnie zaskoczyło, że są do niej załączone wykroje!). Traktuję te książki jak inwestycję, a nie rozrywkę. (no dobra, nie oszukujmy się, szycie to również niesamowita frajda, a rozciągliwych materiałów zwłaszcza, bo, jak to ładne ujęła moja mama, "dzianiny więcej wybaczają" :D)



Tak więc, zima trzyma, ale mam  ten przywilej, że stać mnie, żeby się nie nudzić. Póki mam maszynę do szycia, kolorowanki, książki, TV i łącze internetowe, jestem w stanie zapewnić sobie rozrywkę na każdym froncie. Ze wstydem przyznam, że trochę mi brakuje wychodzenia z domu (kto by przypuszczał, że nawet mnie się znudzi), ale doceniam, że przynajmniej jestem zdrowa, bezpieczna i stabilna finansowo. Byle do wiosny!

Albo chociaż końca sztormu, który aktualnie szaleje nad Dublinem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz