poniedziałek, 7 września 2009

Do szkoły marche!

Wrzesień i październik kojarzy mi się, jak wielu osobom młodszym i starszym, ze szkołą. W tym roku nie poprzestałam na lekkim westchnieniu w nostalgii...
No dobra, trochę przesadziłam z tą nostalgią. Tak naprawdę to nigdy nie lubiłam szkoły. Lubiłam czytać i uczyć się nowych rzeczy, pielęgnować swoje zainteresowania, ale nie podobał mi się system edukacji, wkurzali mnie nauczyciele i ogrom zbędnych informacji, no i moje ADHD sprawiało, że trudno mi było wysiedzieć 45 minut w ławce. Niemniej, moja nauka nigdy nie miała końca, po szkole latałam zawsze na jakieś zajęcia pozalekcyjne (chór, trio gitar klasycznych, angielski, jazzband, kółko teatralne, ognisko baletowe... i jeszcze jakieś rzeczy, których już nawet nie pamiętam), nie wystawiałam nosa zza książki w każdej wolnej chwili (znaczy się głównie w tramwaju, w drodze z jednych zajęć na drugie). Pamiętam, jak zapisałam się pod koniec studiów na japoński. W odróżnieniu od niemieckiego, do którego zmuszano mnie w szkole, jezyk Kurosawy wchodził mi dobrze i chodziłam na te zajęcia z radością, bo to było coś, co chciałam robić. Podobnie było z przedmiotami specjalizacyjnymi na studiach, ale to inna bajka. Od zawsze chciałam się uczyć języków, od lat kolekcjonuję rozmaite słowniki i rozmówki w nadziei, że może, kiedyś...
Jak już wspomniałam, kocham Francję i Francuzów, więc postanowiłam nadać tej miłości mniej platoniczny wymiar (jak w tym wierszyku, który mówiła moja ś.p. babcia: "Nie ulega wątpliwości" - powiedziała dzieciom niania - "Lepiej ciupciać bez miłości niż miłować bez ciupciania." :D), rozruszać trochę mózgownicę i zrobić coś z wolnym czasem (zamiast niewolniczyć się w pracy, gdzie i tak nikt tego nie docenia) i... zapisałam się na kurs francuskiego. Wybrałam, mieszczące się blisko pracy, Alliance Francaise. Będę chodzić 2 razy w tygodniu. Zajęcia zaczynają się 28. września, ale już dziś opłaciłam kurs i kupiłam książki. Voila:


Jestem podekscytowana jak dawno nie byłam. Nie mogę się doczekać pierwszej lekcji. A jeszcze bardziej nie mogę się doczekać min moich Francuzików, jak zacznę do nich mówić w ich języku :)
BTW, mój kurs nazywa się "intensywnym". Dwa razy w tygodniu to intensywnie? Jak pomyślę o polskich standardach szkół językowych, to mnie to trochę śmieszy. A jeszcze głośniej się śmieje, kiedy wspominam moje 6 godzin angielskiego w tygodniu przez 4 lata liceum. Niemniej, jako osoba pracująca, więcej i tak pewnie nie dam rady, więc, jak mawiają Żabojady, ca marche.

Trzymajcie kciuki i życzcie mi bon chance :)



 Jak Chińczycy uczą się francuskiego, to ja też mogę, nie? Bo co w końcu, kurczę blade!
Piosenka: Les Négresses Vertes - "La France a ses dimanches"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz