niedziela, 16 października 2011

Nagietki, taniec i (nie)zrozumienie

Październik, bez rewolucji.

Październik (zwany przez niektórych piździernikiem) ma to do siebie, że nie może się zdecydować, czy smagać nas deszczem i chłodem, czy dać nam jeszcze trochę łatwo przyswajalnej witaminy D. Czy konsumować nas z lodem, czy na ciepło. Czy z zimnym piwkiem, czy z grzanym winem.

Październikowy świt

Październik jest nagietką, a jednak
Nie dopitemu kieliszkowi wina, zapomnianemu

Pod ciemnym niebem długiej nocy, o świcie
Przyśniło się przeczucie

Jakby skorupki lodu na oku, jak gdyby
Epoka lodowcowa rozpoczęła swój napór.

Zatratowany trawnik, zaśmiecony
Poprzedniej nocy, i świszczący zielony

Krzak są już skazane. Lód
Grot swego ostrza przyłożył gdzie trzeba.

Najpierw skorupka, delikatna, tu,
Wygładzająca zmarszczki po ruchu powietrza;

Ale już zaraz nit i arkusz blachy na stawie i strumyku;
I już tony łańcucha i potężny rygiel

Do związywania rzek. Wtedy wzrok zgłębia
Uroczyste spotkanie mamuta z tygrysem

Szablozębnym, gdy lodowata pięść
Dławi ogień w samym rdzeniu świata,

Dławi ogień w samym rdzeniu serca,
I wtedy to się już zacznie.

Ted Hughes


Tak i ja nie mogłam się ostatnio zdecydować, czy jeszcze lubię swoją codzienność, czy nie. Praca od powrotu z wakacji dobija mnie jeszcze bardziej, a Irlandia ostatnio nieco rozczarowywała.

Zaczęło się w zasadzie jeszcze we wrześniu, kiedy chciałam znów podjąć kursy francuskiego w trybie intensywnym. Nagle się okazało, że o ile nie było większego problemu ze skompletowaniem grupy na kurs dla początkujących, o tyle od poziomu średnio zaawansowanego zaczynają się już schody. Nie udało mi się w zeszłym roku dokończyc poziomu intermediate w trybie intensywnym, byłam skazana na tryb "normalny" (czyt. raz w tygodniu). Nie udało się też podgonić w wakacje, z braku chętnych. OK, pomyślałam sobie, przeskoczę jeden poziom (zakwalifikowałam się, a jakże) i zacznę advanced od września, znowu w trybie intensywnym. I znowu zabrakło chętnych!
Na dodatek okazało się, że Alliance Française to jedyna szkoła francuskiego w Dublinie, która oferuje zajęcia dwa razy w tygodniu - jak się okazuje, nawet na tyle nie ma popytu - i nie może mi już nic więcej zaoferować.
Wtedy właśnie zaczęła mnie dobijac irlandzkość szeroko pojęta, a zwłaszcza fakt, że ludzie w tym kraju dosłownie wychodzą z siebie, żeby się nie wysilać, ani fizycznie, ani intelektualnie. Weźmy choćby ten nieszczęsny francuski - lubią poszpanować znajomością języka, ale poziom turysty zamawiającego frytki wystarczy, a gramatyka to chamski sport. I właściwie ten styl przejawia się w stosunku do pracy, zobowiązań towarzyskich, dbałości o poziom usług, zachowania w miejscach publicznych, wszystkiego. Niesamowite, czego mogliby ludzie w tym kraju dokonać, gdyby tę całą energię, którą wkładają w unikanie pracy, włożyli właśnie w pracę - myślałam sobie.

W takim mniej więcej nastroju kisiłam się przez mniej więcej dwa tygodnie. Potem zaczęłam się powoli przyzwyczajać do swojej dublińskiej codzienności, zapisałam się na kurs do innej szkoły (poziom szału nie robi i znowu raz w tygodniu, ale przynajmniej tryb prowadzenia lekcji ciekawszy i tylko cztery osoby w grupie), bra fitting w Debenhamsie uświadomił mi, że są jeszcze ludzie dobrze wykonujący swoją pracę, nowe buty na koszmarnie wysokim obcasie odwróciły uwagę od problemów, które w gruncie rzeczy są pierdołami w porównaniu z katuszami, jakie muszą znosić tubylki noszące takie potworki, zaś intensywne bretońskie tańce odciągnęły moje myśli od językowych fiksacji i wprawiły w to jedyne w swoim rodzaju samozadowolenie z nowego skilla (nareszcie nauczyłam się tego połamańca, którego ciągle nie mogłam załapać! i wreszcie zapamiętałam nazwy tańców! tryumf ducha nad materią, mili państwo). 



Ale naprawdę wróciłam do siebie w ten piątek, kiedy wybrałam się do Conradh na Gaeilge (pubu, gdzie powinno się mówić tylko po irlandzku, ale mnie się jakoś wybacza, że nie potrafię) na kolejne Feis na nGael (takie jam session, ale po celtycku; kiedyś już zaliczyłam podobną imprezę). Powinnam była poczuć się wyobcowana, bo nie tylko nie znam gaelic, ale i przyszłam zupełnie sama, ale coś we mnie zaskoczyło i nagle poczułam się całkiem dobrze. Francuski może kuleje, ale gaelic ma się całkiem dobrze (OK, może pierwszy z brzegu Irlandczyk nie będzie mówił biegle, ale frekwencja w CnG tamtego wieczoru była i tak imponująca - i żeby nie było, przekrój wiekowy był dość spory, a konwersacje luźne i stricte towarzyskie). Komunikacja miejska nie jest najlepszej jakości, ale po przyjaznym nastawieniu ludzi i przymykaniu oka na moje egzotyczne pochodzenie i nieznajomość języka wnoszę, że komunikacja międzyludzka ma się doskonale. No i najważniejsze - ci ludzie po prostu wiedzą, jak cieszyc się życiem. Jaki jest sens siedzieć w pracy do 20:00, kiedy można pójść do knajpy, posłuchać muzyki, może nawet zaśpiewać (tak, po prostu, siedząc sobie z przyjaciółmi przy stoliku). Posunę się nawet dalej - jaka to sztuka, harować jak wół w biurowcu ze stali i szkła, tańczyć z cyferkami w rytmie excela i nie widzieć nic więcej? Takie to czasy, że zwyczajna radość staje się najtrudniejszym questem ze wszystkich, jakich możemy się podjąć.

Challenge accepted, kontynentalna Margotko.



Na marginesie, bywam ostatnio w podejrzanie często Belfaście... Ludzie są fajni, bretońskie sesje wymiatają, ale nadal utrzymuję, że to miasto jest straszne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz