sobota, 25 lipca 2009

Ahoj, przygodo!

I kto tu jest jeleniem?


Z tytułu wizyty mojej rodzicielki w Irolandzie Biuro Podróży "Margot" zorganizowało parodniową wycieczkę do słynnego hrabstwa Kerry, a konkretnie do słynnej miejscowości Killarney.
Gwoli ścisłości: Killarney to takie tutejsze Zakopane, położone koło tutejszych Rysów (zwanych Carantuohill). Z tą różnicą, że wszystko 2 razy mniejsze, co, jak się porówna powierzchnię Polski i Irlandii, wydaje się być całkiem sensowne i przywraca wiarę w ten stary dowcip o Bogu, który tworzył świat tak, żeby wszędzie była równowaga.

Nie będę się zagłębiać w szczegóły wycieczki. Pokrótce, było tak: duzo deszczu, trochę słońca, dużo chodzenia, trochę rowerów, trochę błądzenia. I jeszcze widoki. No i deszcz. Kerry nie powaliło mnie na kolana i dużo lepiej wspominam swoją zeszłoroczną wyprawę do Galway. 

Jednakże, te wakacje na zawsze pozostaną w mojej pamięci jako

Czas Jelenia

To nie tak, że jestem rozpuszczonym dzieciakiem z miasta, które nigdy nie widziało jelenia. Spotkałam ich już trochę i w Phoenix Park w Dublinie, i w Glendalough w górach Wicklow... Ale do rzeczy.

Tak więc, jesteśmy w Killarney. A konkretnie pod Killarney - bo zasuwamy sobie traktem turystycznym z zamku Ross (jakieś 3 km od miasteczka) do K. Trakt, chociaż wylany asfaltem, wiedzie przez zjawiskowy las, część Killarney National Park. W pewnym momencie nasza kawalkada trochę się rozwarstwia, bo moja mama wysforowała do przodu, a Przytulanka i ja byliśmy pochłonięci fotografowaniem i nasze migawki pracowały szybciej i intensywniej niż nasze nogi. 

W pewnym momencie, zamajaczył mi jakiś niespotykany kształt w zaroślach. Podostrzyłam wzrok w tym kierunku i zobaczyłam lelenia w gęstwinie, jakieś 10-15 metrów od ścieżki. Tak po prostu, w pobliżu pełnego ludzi i dorożek traktu, stał sobie i gapił się na mnie. Po ustrzeleniu paru fotek - nadal stał. Nadejszła Przytulanka i również zrobiła parę zdjęć - leleń nadal stoi, nieporuszony. Nadeszła jakaś para Polaków z aparatami (jakby to Przytulanka ujęła - "inna wersja Świńskiego Duetu"), porobili zdjęcia - leleń ani drgnie. 

W końcu wysnuliśmy wniosek, że rogacz jest wypchany i robi za atrakcję turystyczną. Rogacz chyba się lekko oburzył na te słowa, bo ruszył głową, a konkretnie lekko ją obrócił, pokazując swój profil (nie dane mi było ocenić, czy lepszy), ale nadal stał tam, nieporuszony, jeśli nie liczyć ruchu głową.

Przytulanka zdążyła zmienić obiektyw na tele, pofocić jelenia dość dokładnie i w końcu wysnuć teorię, że to jest sztuczny zwierz z mechanizmem zegarowym w szyi, żeby turyści myśleli, że to jest prawdziwe zwierzę. "Ale przecież nikt nie musi o tym wiedzieć!" - dodał z makiawelicznym uśmiechem, kontynuując fotografowanie.

I wtedy właśnie nasz uroczy jelonek uznał, że dość tego dobrego, wstał i poszedł, znikając nam z obiektywów. A Świński Duet otworzył gęby, jakby to ujął Tytus de Zoo, jak księżyc na sputnik.

Kiedy wychodziliśmy z lasu, zoczyliśmy strzałkę do "Deer and wildlife". Wniosek nasuwa się sam: jelenie w okolicach Ross Lake to nie dzika przyroda, ale etatowa zwierzyna do pozowania turystom. 

W Związku Radzieckim jeleń poluje na ciebie. W Irlandii jeleń robi z ciebie jelenia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz